10 lipca 2010.
                   W zasadzie dzień jak codzień.
                   Szybko się jednak okazało, że wydarzyły się tego dnia niezwykle ciekawe rzeczy.
                   Poniżej relacje z pierwszej ręki na temat wydarzeń z tego dnia właśnie...





Robert (Aeros Discus C - masztówka ) napisał:

   Pogoda pokrzyżowała nam plany tydzień wcześniej, ale ten weekend zapowiadał się obiecująco. Smykolo już kilka dni przed sobotą prosił o możliwość oblatania swojej lotni w spokojnych, porannych warunkach. Michalo też zapowiedział się na rano.
   To musiało być ekstremalne latanie, bo nigdy tak ekstremalnie wcześnie nie wybierałem się u siebie na holowanie. Pobudka o 4-tej, o 5-tej już na starcie rozkładanie skrzydła, rozwijanie liny, szpejenie się. Smyk dojeżdża o 5:30. Już około 6-tej holuję Go na ok. 550m. W powietrzu jeszcze masełko. Pomyślnie oblatuje skrzydło, po wylądowaniu drobne korekty ustawień i znowu gotowy do lotu.
   No, ale teraz moja kolej. Ja też chciałem po zmianie punktu podwieszenia oblatać swojego Discusa, sprawdzić prędkość trymową i dodatkowo zapisać opadanie przy dwóch różnych, ustalonych prędkościach lotu.
   Przed 8-mą przyjeżdża Michalo. Zanim się rozłoży, zdążę polecieć jeszcze raz. Jest dopiero 8:30, a powietrze zaczyna się gotować. Hol już nie jest tak spokojny jak wcześniej. W locie czuć, że budzi się termika. Na 200m kręcę pierwsze bąbelki. Przeczuwam, że będzie się działo.
   Teraz kolej na Michalo. Pech, na 200m rwie się lina. Poleciał, pomyszkował, wylądował. Znowu Michalo. Teraz już normalny hol, a potem kontakt z wczesną, słabą jeszcze termiką. Niestety noszenie urywa się i musi przygodnie lądować ok. 2km od startu.
   Za chwilę bardzo podobna sytuacja. Michał Smyk po wyczepie na ok. 550m łapie noszenie, które rozpływa się mniej więcej w tym samym miejscu, co u Michalo. Ląduje na tej samej łączce.

   Jadę po chłopaków. Czas szybko leci, już jest 12:15. Jestem prawie gotowy do holowania Michalo. Prawie, - bo wcześniej pomagam wyciągnąć z tarapatów szalonego kierowcę, który zapatrzył się na lotniarzy i skończył w rowie dokładnie na trasie holu. 12:37 – "jazda jazda jazda", a potem kilka minut nabierania wysokości. Pod koniec holu Michał informuje o chęci wcześniejszego wyczepienia się. Ja też widzę na siłowniku, że ma komin. Wyczepia się. Gdy za chwilę zapytałem się, czy rzeczywiście coś ma, odpowiedział: "sam posłuchaj" i usłyszałem to co tygryski lubią najbardziej
"pi, pi, pi, pi, piiiiiiiii..."
   Zanim dociągnąłem linę na start, był już bardzo wysoko i odchodził na przelot. Przed holami wpisaliśmy do GPS-ów punkt docelowy Masłów. Broń cię panie Boże, nie po to, żeby tam dolecieć, ale kierunek wiatru się zgadzał po prostu. No i Michalo poleciał w siną dal, na Kielce właśnie. No to ja się teraz szpeję do kolejnego startu. Stres, bo jestem sam na tym starcie. Smykolo i mój Tata na drugim końcu liny. Sam więc do siebie i przez radio gadam i powtarzam wszystkie te komendy co trzeba, całą litanię po kolei, aż w końcu: "jazda jazda jazda..." i za chwilę: "pilot w powietrzu, można holować". Ale jakim sposobem mój tata (już co prawda słusznej daty), usłyszał z tego: "stój stój" - nie mam zielonego pojęcia do dziś. W konsekwencji przesłyszenia dał ostro po hamulcach, a ja po stu metrach siadłem, lotnię jak krzyż Pański dźwigam i sobie przez radio dyskutujemy i wyjaśniamy o co chodzi. A na to Michalo zza horyzontu: "Panowie przestańcie gadać, bo się skupić nie mogę". No to respekt i cisza w eterze.
   Dopiero po wylądowaniu z przelotu dowiedziałem się od Michalo, dlaczego nasza paplanina tak bardzo Go rozpraszała. Podczas swojego lotu 3 razy niezwykle skutecznie wylizywał się z naprawdę dużych tarapatów. Radził sobie, - normalnie mistrzostwo świata. Potrafię zrozumieć, że wymagało to od Niego dużej koncentracji.

   A ja tymczasem znowu na starcie. Jest już po 13-tej. Żar leje się z nieba i mimo to, że prawie nic na sobie nie mam (duży błąd), rozpływam się w tym upale jak czekolada. Na 600m jest już przyjemnie. Wracając nad start, łapię komin. Około 1m/s, ale co tam, powolutku go wykręcam i ze słabiutkim wiaterkiem znosi mnie na Kielce
. Noszenie regularne, ale słabe cały czas. Przez radio Smyk mocno dopinguje mnie do przelotu. "Leć Robert, leć, pojedziemy po was, leć, leć, goń Michalo." Komórka i portfel zostały na ziemi. Jak Oni mnie znajdą?
   Pomyślałem sobie: raz kozie śmierć, niech się dzieje (ale nie żeby jakieś Kielce), cel - dogonić Michała. Powyżej 1000m zacząłem się zastanawiać nad taktyką przeskoków. Ciężko mi było obserwować chmury w pozycji horyzontalnej, więc zacząłem szukać ich cieni. Na początku przelotu kierunek cienia dokładnie pokrywał się z kierunkiem chmury, a dodatkowo dokładnie widać było też odległość od najbliższego cumulusa i kilku następnych. Starałem się wybierać drogę lotu, dającą teoretycznie największą szansę na pewne dolecenie do najbliższej chmurki, ale i taką, aby następnie zaliczyć jeszcze parę kolejnych (kalkulacja po cieniach). Smyk ciągle dopytywał się, jak mi idzie i gdzie jestem. Nie miałem pojęcia, gdzie dokładnie, bo GPS informował o topografii terenu, ale nie widziałem nazw miejscowości, nad którymi przelatywałem (czegoś nie potrafię ustawić, albo to kwestia mapy samochodowej?). Mogłem podawać jedynie odległość od celu. Do Masłowa mamy ok. 164 km. Odległość topniała powoli, bo wiatr był słabiutki.
   Gdzieś w połowie drogi do Wisły (ok. 135 km do celu) dokręcałem podstawę na 1485m nad ziemią. Podzieliłem się tą informacją ze Smykiem. Okazało się, że był to pierwszy komunikat, który usłyszał również Michalo. Wcześniej mimo licznych prób wywołania Go, nie mieliśmy łączności.
   Zaczęło mi doskwierać zimno. Nie w ręce czy twarz, ale podwiewało mi kark i to mimo kominiarki – ciekawe. Fajny moment, bo pod tą podstawą (prawie na 1500 metrach) spotkałem stadko jaskółek. Widziałem je już nieraz wysoko, ale nigdy aż tak. Przez moment lataliśmy razem: one - wywijasy, ja - regularne kółeczka. Za jakiś czas Michalo pochwalił się, że przekracza Wisłę. Ja w szczerym polu, 120km do celu, a On cholera już Wisłę przekracza. Kurcze gdzie ta Wisła? W tamtym roku nie doleciałem do Wisły, lądowałem tuż przed rzeką. Pamiętałem, że najbliższy most jest w Dęblinie. Dla sprawniejszej zwózki musiałem lecieć bliżej Dęblina, niż ostatnio. Kalkulowałem, że gdybym siadał przed rzeką, to najpierw przyjadą po mnie, a potem pobliskim mostem pomkniemy po Michalo.
   Warunek przekroczenia Wisły – duża wysokość. W sumie, póki co, było bezstresowo, bo utrzymywałem się cały czas wysoko. Na wysokości 900m już z widocznością rzeki i Dęblina, rozglądałem się dla pewności nad ewentualnym miejscem do lądowania. Złapałem komin, potem następny i następny i jeszcze jeden, gdześ w okolicy Stężycy, nad jakimś zakładem z ogromną łatą piachu. To on dał mi nad Wisłą podstawę 1700m. Bezstresowo. Chmury były coraz wyżej, robiło się sympatyczniej, ale ponad 2 godziny w powietrzu odzywały się zmęczeniem. Przypominać się zaczęła klamra piersiowa z kokonu (na Skrzycznem ostatnio też dała mi popalić). Musiałem leżeć bokiem w uprzęży, żeby nie bolało. Do dzisiaj mam dwa czerwone odgnioty na żebrach. Ale wiem, co poprawić i popracuję nad tym. Ok, żebra jedno, ale głowa jakaś ciężka jak cegła się zaczęła robić i coraz częściej opierałem kask na speedbarze, jak na podusi.
   Za Wisłą lasy, ale jaaaakie lasy!!! Można się wystraszyć. A noszenia pasowały właśnie w ich stronę. Jeszcze nie wiedziałem, że te lasy to okolice Pionek i strefy zakazanej. Dobrze, że wprowadziłem jej koordynaty do GPS-a. Za chwilę się to przydało. Póki co, zaskoczył mnie w ciasnym krążeniu szybownik. Zafarbowałem mu noszenie i już razem dociągnęliśmy do podstawy – 1728m nad ziemią, najwyżej tego dnia. Pewnie był zdziwiony sposobem mojego lotu. Krążyłem ostro w pozycji do lądowania, bo musiałem jakoś odpocząć od cisnącej klamry i ciężkiego mózgu (kask mam przecież lekki węglowy taki i z szybką
). Również obserwacja okolicy i chmur w tej pozycji jest zdecydowania lepsza, niż w horyzontalnej. Pamiętam, że zacząłem w tamtej chwili mocno zazdrościć paralotniarzom i ich komfortowej pozycji w locie. Już wybrałem kierunek kolejnego przeskoku, kiedy GPS poinformował: "zbliżasz się do strefy niebezpiecznej". Wiedziałem o co chodzi. Cóż było robić? - W lewo do odleglejszej chmurki. Chyba dobrze, bo minąłem strefę zakazaną o kilkaset metrów. Ale noszenia się znalazły. Chociaż ze zmęczenia przestałem się o nie modlić i coraz częściej myślałem: "już dość". Wiedziałem, że mam już 100km. Ale wiecie jak to jest z psem ogrodnika. Nie zje, a zakopie.
   No to kręciłem do bólu następne kominy. Widoczność się zrobiła fajna, bo widać już było na horyzoncie zarys Kieleckich górek. W oddali majaczyła mi trasa Kielecka i Radom. Od pewnego czasu robiłem poprawki na cień chmur, w stosunku do ich rzeczywistego położenia. Słońce sporo się przesunęło.
   Za Radomiem wykręciłem ostatni wysoki komin. Termika słabła. Pod kolejnymi chmurami nie było rewelacji. Słabe noszenia nawet w dużej bliskości podstawy. Nie miałem już siły i cierpliwości, żeby je wykręcać. Zacząłem poważnie myśleć o lądowaniu, mimo że do Masłowa było już rzeczywiście blisko. W pewnej chwili miałem nawet wrażenie widoczności celu!!! Żeby dolecieć potrzebna była jednak jeszcze jedna, naprawdę wysoka podstawa (przed Masłowem górki, lasy i kiepsko z lądowaniem).
   Po opuszczeniu ostatniego noszenia trafiłem na ocean błękitu. Chmury były zbyt daleko, żeby do nich dolecieć. Więc prędkość największego zasięgu, obrane lądowisko i do przodu. Gdzieś na 500m złapałem słabego bąbelka, ale po kilku kółkach odpuściłem. Zero wiatru na dolocie, małe opadanie, prawidłowo wybrane lądowisko, spadochronik, żeby nie przesmarować i... cud malina, lądowanie 15 minut przed 18-nastą. Jakość lądowania mocno mnie zdziwiła. Nóżki nieźle się sprawiły. Zabrakło do pełni szczęścia ok. 20 kilometrów, ale i tak jestem cały w skowronkach.

   Miejscowi pożyczyli komórkę, wysłałem koordynaty. Syn mi mówi przez telefon: "Tato już ze 2/3 trasy, zaraz będziemy." Boże w niebiesiech, ależ się mi dłużyło. Zdążyłem się poznać z każdym źdźbłem trawy na łące, obadałem płytki chodnikowe w okolicy, przemaszerowałem tam i z powrotem kilometry całe. Po zachodzie krwiopijcy komary mnie dopadły, a ja przecież cieniutko ubrany i tylko w kominiarce jak z brygady antyterrorystycznej czy coś... Zaufania o zmroku nie wzbudzałem. Cholera, koty miałczą, psy jakieś szczekają, a ich nie ma i nie ma i nie ma. I tak do 22.15.
Powrót do domu przed 4-tą.
   Wnioski na kolejne przeloty:

  • brać naładowaną komórkę
  • brać portfel z gotówką
  • dobrze się ubrać
  • jakiś aparat foto, byłyby piękne zdjęcia
  • naładować radio lub mieć zapasowe (łączność padła ok. 100-nego kilometra, a była przecież szansa dolecieć do Michalo i potem już razem kontynuować przelot)
  • uprawiać sporty
  • wcześniej zaplanować logistykę

PS. Gratulacje dla Michalo za jego piękny przelot. Podziękowania dla mojego Taty za holowania, bez Niego bym nie polatał. Podziękowanie dla Smyka za motywację. Podziękowania dla Syna, że poświęcił wieczór z dziewczyną na rzecz zwózki ojca. Podziękowania za Michalo za wspólną radość z latania.






   Michalo (Moyes Xtralite 147 - masztówka ) napisał:

  Tego dnia w dwóch pierwszych lotach nie udało mi się załapać na termikę. W czasie pierwszego holu zerwała się lina na 200m, a po drugim starcie chyba ciągle było zbyt wcześnie na lot termiczny i musiałem lądować 1,5 km od miejsca startu.
   Przed trzecim holem umówiliśmy się, że jak się załapiemy na termę, to lecimy do Masłowa i taki cel wpisaliśmy do naszych GPS-ów. W trzecim holu wyczepiłem się na 550m w samym centrum komina, który dawał noszenie około 3m/s. Już wtedy wiedziałem, że będzie z tego jakiś przelot, tylko nie przypuszczałem, że aż ponad 100 km.
   Znajdowanie kolejnych noszeń nie było zbyt trudne, było dość dużo chmur w niewielkich odległościach i naprawdę szerokie kominy. W czasie lotu kilka razy byłem bardzo nisko, schodziłem do 300m (AGL), ale za każdym razem udawało mi się w tych trudnych sytuacjach znaleźć jakiś komin.
   Lecąc tak nisko, wiedziałem, że jeśli trafię na jakieś nawet najmniejsze noszenie, nie mogę popełnić żadnego błędu, bo będzie to oznaczało koniec lotu. Jedną z bardziej interesujących sytuacji był lot nad Dęblinem. Trochę to dziwne, ale przez dość długi czas widząc całe miasto nie mogłem znaleźć tamtejszego lotniska. Kiedy już je wypatrzyłem, w pierwszej chwili chciałem je ominąć szerokim łukiem od strony wschodniej, żeby przypadkiem nie zakłócić lotów wojskowych. Jednak zauważyłem, że na lotnisku odbywają się loty szybowcowe, starty i lądowania samolotów cywilnych i jakieś zawody modeli latających. Ten widok upewnił mnie, że mogę na dużej wysokości (>700m) bezpiecznie przelecieć nad lotniskiem, nie stwarzając żadnego zagrożenia. Przelatując nad lotniskiem, trafiłem na
fajny komin, który pomógł mi bezpiecznie opuścić rejon miasta i przekroczyć Wisłę. Jakieś pół godziny później usłyszałem w radiu głos Roberta, mówił że właśnie jest nad Wisłą, był więc około 15km za mną.
   Najlepszy komin, na jaki trafiłem po drodze, był już w ostatniej fazie mojego lotu, gdzie kolejny raz wychodząc z parteru, znalazłem noszenie dochodzące do 5m/s. Krążąc, mogłem sobie nawet pozwolić na kilka chwil lotu w pozycji pionowej, mogłem w ten sposób nieco odpocząć, a i tak doszedłem do podstawy na 1450m.
   Jakieś pół godziny po tym musiałem już szukać miejsca do lądowania, zmęczenie dawało się tak we znaki, że nie byłem w stanie dalej kontynuować lotu. Trochę się obawiałem, czy przy takim zmęczeniu lądowanie się uda, ale wszystko poszło bardzo dobrze. Jak widać na zdjęciu, wylądowałem na samym środku małej łączki, podchodząc prostopadle do jej osi podłużnej.
   Może jeszcze dodam dwie praktyczne rady dla tych, którzy planują dłuższe latanie. Na przeloty zabierajcie ze sobą telefon z naładowaną baterią, wtedy nie będziecie musieli tak jak ja chodzić po wsi i szukać ładowarki. Warto też zabrać większy zapas wody, w czasie lotu wypiłem około litra, a po wylądowaniu jeszcze trzy litry kupione w pobliskim sklepie.




Track Roberta

Track Michalo




Trasa biała: Robert - 146,91 km.



Trasa biała: Michał - 115,77 km.



Wykręcanie po starcie... i poszli...!
(biała - Michał, niebieska - Robert)




Trasa biała - Michał nad Dęblinem



Do lotniska w Masłowie Robertowi zabrakło zaledwie 23 kilometrów!!!