alt

Zaczęło się od telefonu Mikołaja, później przypadki potoczyły się szybko i pod koniec lipca lądujemy w Słowenii.. 3 dni szybko mijają, wracamy do kraju.., ale podczas powrotu do W-wy rozmawiamy już o tym, jak by tu znowu wrócić na Lijak..

Okazuje się, że taka możliwość jest w zasięgu. Otóż jest to kurs termiczny u Martina.
Jeszcze przed dojazdem do W-wy umawiamy się wstępnie na wyjazd, który ma się odbyć za..10 dni.
Czekamy kilka dni na ostateczne decyzje. W końcu wyjazd się krystalizuje i staje faktem. Ruszamy!

Każdy z Nas ma swoje cele, założenia i oczekiwania. Liczymy na podciągnięcie umiejętności latania w termice i na praktyczne wskazówki.
Mikołaj zabiera swoją świeżo nabytą lotnię, marzy o locie "na anteny", ja chcę po prostu latać i się doskonalić.

Co udało nam się osiągnąć i jak przebiegał wyjazd?
O tym możecie przeczytać poniżej. Przyjemnej lektury!
Darek "daf"




Mikołaj napisał:


Podróż do Słowenii to nie spacerek. W nocy jedzie się łatwiej i przyjemniej pod warunkiem, że jest kilku kierowców, którzy się zmieniają.
Tym razem szoferów było czterech - Darek, Maciek, Martin i ja. 800 kilometrów od Martina zrobiliśmy za jednym zamachem.

Cena nocnej jazdy to zmęczenie następnego dnia. Tak też było tym razem, w niedzielę dotarliśmy wcześnie rano, ale u kresu sił. Humor poprawiło nam spotkanie z chłopakami z Mieroszowa i Marcinem Gie. Warun w niedzielę był bardzo obiecujący, silny termiczny żagiel, dużo kominów. Chcę latać!
Mimo zmęczenia odpalam na Sphinx-ie i zaraz w powietrzu okazuje się, że bateria w wario jest zbyt słaba, a styropianowe wypełnienie ogonka w uprzęży rozpadło się na kawałki. Gdy wykręcam się ponad startowisko, szybko zaczyna robić mi się zimno. Ogólny dyskomfort odczuwany w czasie lotu szybko sprowadza mnie na ziemię. Najważniejsze, że lot zaliczony! Jest rozgrzewka przed Spyderem...

Następnego dnia (poniedziałek - dop.red.) zaczynamy od przedpołudniowych zlotów. Słabiutka jeszcze terma ułatwia oblot sprzętu. Maciek bije swoje rekordy na Perfexie.
Ja wykonuję pierwszy start i lądowanie na Spyderze. Szybka maszyna w porównaniu z leciwym Sphinxem. Słaby start, niezbyt udane lądowanie... Trudne początki, ale koszt niewielki - otarte kolano. Najważniejsze, że wiem, na czym polegały moje błędy. Krótka rozmowa z Martinem potwierdza moje wnioski i później startuję już dużo lepiej. Zresztą ten dzień to bardzo ciekawe loty, prawdziwy początek szkolenia termiczno-przelotowego.

Za drugim razem odpalam z Darkiem i Martinem. Latamy trochę obok siebie. Najlepsze chwile w powietrzu spędzam, krążąc bardzo blisko z Adasiem S. z Mieroszowa. To znakomity pilot, wchodzi mi na ogon i filmuje nasz wspólny lot. Momentami wygląda to jak walka powietrzna.

foto: Adam S.


foto: Adam S.



foto: Adam S.




"What comes up must come down." Ale dlaczego tak szybko? Duszenie pod Cern zmusza mnie do podjęcia decyzji o szukaniu lądowiska w Lokavec. Po drodze łapię słaby kominek pachnący świeżo ciętym drewnem. Chyba był za słaby, a może to ja? W każdym razie zauważam Martina szukającego noszenia nad pagórkiem w dolinie. Lecę tam, ale jedyne co znajduję to mniejsze opadanie. Dobre i to, jednak ważniejsze teraz jest dla mnie przygotowanie lądowania w polu. Obserwuję, co robi Martin, wybiera pole przed droga, ja ląduję po drugiej stronie. Hurra! Lądowanie jest udane, flara i celność wychodzą na 100 procent.
Track z pierwszego małego przelotu na Spyderze

Od razu po lądowaniu zaczynam się zastanawiać, co z Darkiem. W duszeniu odszedł na zachód, a tam wydawało mi się, że potencjalne lądowiska są małe i nieliczne. Rozmawiam z Martinem, dzwonimy, nadajemy przez radio - cisza. Składamy sprzęt i narasta gęsta atmosfera. Co z Darkiem? Po godzinie jesteśmy bliscy telefonowania po pomoc, szukamy kontaktu z motolotnią latającą nad doliną. Nagle ożywa telefon Martina - dzwoni Darek, wylądował cały, tylko złamał ramię sterownicy. Czuję, jak opadam z sił. To utajony stres odchodzi z mojego ciała.
Maciek przywozi Darka i znowu jesteśmy w komplecie.
Wieczorem świętujemy udane latanie w dużym gronie przy uisky & cola.

Odsypiamy (wtorek - dop. red.) i już całkiem wypoczęci (z maluśkim kacem) jedziemy z Maćkiem i Martinem na wczesny, poranny zlot z Kovk. Piękne startowisko, duża deniwelacja, hektary lądowiska. Idealne warunki do ćwiczeń z lotnią. Uczę się wolno latać na Spyderze. Podchodzę do lądowania, spóźniam flarę i szoruję jednym kolanem po suchej trawie. Auuu! Będzie blizna... otarta skóra piecze, ale rana jest powierzchowna.
Starczy zlotów dla mnie, Maciek odpala jeszcze raz, a ja czekam na chłopaków w Pizzerii Anja, racząc się lemoniadą ze świeżych cytryn. Działa to dobrze i do 14-tej jestem znowu gotowy na latanie.

Kolejny start, pomimo bardzo obiecujących warunków przeciąga się do popołudnia. Odpalamy z Kovk przy bardzo silnym wietrze. Dla mnie to duże wyzwanie, Spyder inaczej zachowuje się na startowisku, ground handling jest trudniejszy niż Sphinxa.
Start niezbyt udany, ale bezpieczny. Chwila moment i jestem nad startowiskiem, silny żagiel pozwala na bujanie w relaksie. Dołącza Darek i Martin, zaczynamy się wykręcać w termie, gdy dołączają dwa szybowce szkolne. Troszkę nas straszą latając baardzo blisko, ale nie potrafią tak kręcić kominów i zostają w dole.
Decyzja - odpalamy w kierunku anten. Przeskok na zaciągniętej windzie to czysta przyjemność. Już nauczyłem się panować nad lotnią przy dużej prędkości. Parę minut i wykręcamy się nad "organami". Spokój zmącają mi dziwne chmury na zachodzie. Widzę kowadło, więc decyduję o powrocie na lądowisko. W drodze oceniam sytuację ponownie i dobijam z powrotem na Kovk, wykręcam się z podstawy skał i wkrótce mam 1400m.
Martin proponuje drugie podejście do anten. Nie musi mnie namawiać.
Mimo przewagi wysokości, na początku gdy doganiam go przy ruinach, on już wykręca komin i tym razem oglądam go z dołu. Lecimy dalej, za organami trafiamy na porządny i równy komin i wykręcamy się blisko podstawy. Przeskok na anteny z tej pozycji to betka. Znowu winda na full i mkniemy na pełnej prędkości. Uskok troszkę nosi, więc dolatujemy do anten bez wielkiej straty wysokości.
Co za radość, moje lotniowe marzenie spełnione! Kręcę się chwile, oglądam cud techniki, przy okazji kręcąc się w dobrym noszeniu (podobno tam zawsze nosi) i na hasło wracam. Znowu na pełnej windzie, znowu z prędkością, znowu wyłapując noszenia z grani i przeskakując po kominach. Spyder mknie jak po szynach, delikatnie go prowadzę i jest dobrze! Przez szum skrzydeł przebija się wycie linek. Musi być szybko, bardzo szybko.
Gdy docieram w pobliże pizzeri, mam jeszcze zapas wysokości, ale dziwna chmura (nie burzowa) przykrywa dolinę i decyduję się na lądowanie. Pięknie mi to wychodzi, aż Martin mnie pochwalił (to się bardzo rzadko zdarza). Nie wiem ile byłem w powietrzu, ale było długo, bo zmęczenie po lądowaniu jest duże. Dopiero po późnej kolacji odzyskuję siły.
To był najlepszy lot w moim życiu, Martin dużo mnie nauczył.
Track z lotu do anten

W nocy Buria zwala się na dolinę i z całą mocą próbuje zetrzeć wszystko w pył. Pada deszcz, wiatr z północnego wschodu ma w porywach 80 kmh, więc będzie dzień odpoczynku. I dobrze, bo czuję, że te trzy dni latania mocno mnie zmęczyły.
Namioty odlatują, uciekamy pod budynek, gdzie w suchości i spokoju śpimy do rana. Następny dzień to potężny wschodni wiatr i sporo opadów. Robimy więc odpoczynek i słuchamy wykładów Martina. Ma chłopak wielką wiedzę o lataniu i jak już się rozkręci, to potrafi dzielić się nią godzinami. Robimy notatki, zadajemy pytania, żartujemy. Zgraliśmy się już jako ekipa i jest naprawdę przyjemnie.

Przez cały czwartek szukamy startowisk z wystawą wschodnią. Znajdujemy trzy, ale odchyłki i logistyka nie pozwalają nam na start. I tak jesteśmy zadowoleni z wyników.

W piątek prognozy są na tyle obiecujące, ze postanawiamy startować na Lijaku.

Coś jest nie tak.
Czuję strach, bezpodstawny, irracjonalny strach. Dzielę się tym z chłopakami, ulżyło mi. Startuję i po chwili rozumiem, że intuicja zadziałała, tylko jej nie posłuchałem. Powietrze jest strasznie turbulentne. Silny wschodni wiatr nie dał się termice z doliny i lot wygląda jak rodeo.
Pierwszy raz wpadam w dziurę powietrzną. Na chwilę mięknie mi taśma, aby z trzaskiem naprężyć się kilka metrów niżej. Nawet nie próbuję rzeźbić po zboczu, w takich warunkach to zbyt niebezpieczne. Odchodzę nad lądowisko, jeszcze dla treningu kręcę słaby komin, ale widząc, jak szybko wiatr znosi mnie na zachód, decyduję się na lądowanie.
Oficjalne lądowisko przy takim kierunku jest słabe. Kable uniemożliwiają długie podejście, więc niezbędny jest zakręt nisko nad ziemią lub rzucenie spadochronika. Nie mam go, zakręt robię za wysoko, źle oceniając gradient wiatru przy ziemi i ląduję w kukurydzy. Bez strat, nie licząc lekko zgiętego ramienia sterownicy. Maciek ma podobny problem, tylko Darek podejmuje słuszną decyzję i celuje w następne pole, dzięki czemu jego lądowanie jest dobre.

Zbieramy sprzęty i wjeżdżamy ponownie na górę. Sytuacja wcale się nie poprawia. Z przerażeniem obserwuję pewnego instruktora z Polski, który wypuszcza niczego nie świadomych, zupełnie zielonych kursantów w powietrze... dust devile chodzące po startowisku to chyba znak dla pilota PG? Koślawe starty kursantów podsumowuje sam "instruktor", odpalając swoje cieniutkie skrzydło z wiatrem w plecy. Chłopina jest chyba ostro okadzony zielem. Z głośnymi okrzykami "ku..., ja pie...!" biegnie z postawioną paralotnią prosto na krzaki. W ostatniej chwili podkurcza nogi, robi szalony zakręt w lewo i na granicy przeciągnięcia znika za krawędzią urwiska. Przerażenie nasze zamienia się w wesołość. To jest materiał na komedię!

Zbieramy lotnie ze startowiska i zjeżdżamy do kempingu. W ogóle nie ma mowy o startowaniu po raz drugi. Następnym razem będę słuchał mojej intuicji! Na podsumowanie tego dnia - owszem, w tym dniu i miejscu startowano na PG z sukcesem. Dwóch chłopaków z ekipy akro pokazało co należy w tej sytuacji robić. Klasa! Ewolucje w powietrzu też zapierały dech w piersi.

Decydujemy, że sobota będzie naszym ostatnim dniem wyjazdu. Darek i Maciek namawiają na Meduno, nigdy tam nie byłem. Pakujemy wszystko i odjeżdżamy do Włoch. Po drodze zgarniamy z kemp Lijak poznanego wcześniej górala i kilku Czechów. W dwa auta dobijamy do Meduno, pogoda jest średnia. Wszędzie wyż, inwersja sięga trochę ponad startowisko. Wiatr dolinowy pracuje ładnie.
Na startowisku natykamy się na rodzinę Austriaków. Wszyscy latają na skrzydłach Seedwingsa. Nawet uprzęże mają tej firmy. Co za widok! Jakby promowali sprzęt tej firmy. Polecieli, pobujali i jakoś znikli. Niedługo później startuje Atos i Litespeed. Wykręcają się nad start i powoli latają tu i tam. Dołączam do nich po wykręceniu komina. Moyes kusi jak syrena, lecę za nim i w oczach topię wysokość! Przeklinam pod nosem i zaczynam walczyć o utrzymanie się w powietrzu. Co za trening! Kominy są wąskie i bardzo szybko przelatują w górę. Już, już wykręcam się prawie do wysokości startu, jednak gubię komin i wpadam w duszenie. Znowu bujam się na żaglu na skałach. I tak 45 minut. Żagiel - kominek - żagiel - kominek. W końcu nudzi mi się to i walę za Darkiem na lądowisko.
Znowu przestrzeliwuje i ląduję w polu. Nie ma śladu po Moyesie i Atosie. Pewnie mają lepsze miejsce do przyziemienia, ponieważ to oficjalne jak zwykle najbardziej nadaje się dla paralotni.
Track - Meduno

Ostatni posiłek przed podróżą i startujemy do domu! Spokój mąci nam zamknięta stacja benzynowa. Można zatankować tylko ON i benzynę. LPG wymaga obsługi stacji. Nasze auto ledwo jedzie na benzynie, wiec niepewnie zmierzamy na stację na autostradzie. Po drodze jakiś młody Włoch postanawia nas pilotować i tym sposobem, dzięki ludzkiej życzliwości docieramy do stacji i do potrzebnego nam paliwa. Znowu cała noc jazdy i koniec, przepakowujemy się i rozjeżdżamy.
W Mieroszowie glajty bujają nad stokiem, a w Wałbrzychu pewien człowiek dostaje szansę na zrealizowanie marzenia o lataniu. Od razu rozpoznał lotnie na dachu, więc zaopatrzyliśmy go w namiary na Martina, może będzie kolejny pilot?




Darek napisał:

Mikołaj streścił już cały wyjazd.
Poniżej trochę moich wrażeń.

1-szy dzień lotny - ten sam, w którym przyjechaliśmy na miejsce. Czuję zmęczenie, waham się i ostatecznie odpuszczam lot tego dnia.

2-gi dzień lotny - (poniedziałek, 12.08. - dop.red.) startujemy z paralotniowego Lijaka. Robię błąd przy starcie, ustawiam nos lotni zbyt płasko, zaczynam bieg i po dwóch krokach czuję, że lotnia chce mnie wyprzedzić, próbuje przerwać start, zwalniam... teraz wiem, że to niemożliwe. Lotnia zaczyna się lekko wznosić, więc kontynuuję rozbieg i jakoś odchodzę od stoku z przechyłem. W powietrzu musiałem się szybko wyrabiać ze skontrowaniem i rozpędzeniem lotni, koryguję w końcu kierunek lotu i odchodzę wzdłuż grani.
Martin mówił, że na starcie zapadła cisza... :huh: Muszę otwarcie przyznać, że to mój najgorszy start od I etapu szkolenia, za to przekonałem się na własnej skórze, że startu na lotni nie da się przerwać. :pinch:
Po całym zamieszaniu lot już przebiega bez przygód, startuje Martin i zaczynamy wspólny lot. Kręcę się blisko startu i wykręcam jakieś 300m nad start. Martin robi szybko wysokość i ruszamy na wschód, Martin prowadzi. Jeszcze przed rampą lotniową mam zaledwie wysokość grani, jednak tu odbudowujemy szybko wysokość z Martinem i w końcu dokręcamy tyle, że przeskakujemy szczyt na wschód od rampy i lecimy z wiatrem.
Martin zawraca, ja jednak mam ochotę lecieć dalej wzdłuż grani i ruszam, w końcu Martin odkręca i lecimy razem. Mamy prędkość ok. 60km/h, wiatr z zachodu mocno nas pcha. Szybko przemierzamy grań. Dolatujemy do kolejnego punktu gdzie Martin zawraca, rozumiałem dlaczego, dalej nie było sensu lecieć bo tamta część grani już nie pracowała - była w cieniu. Zawracam za Martinem i niestety dostaję się w duszenie od rotora i topię z miejsca ze 100m, jestem pod granią.
Martin bardzo nisko trzyma się zbocza, paręset metrów przede mną. Próbuję wracać pod wiatr za nim, staram się wyesować w jakimś małym noszeniu w połowie grani, niestety słabo mi to idzie, blisko skał nie chcę krążyć, tracę znowu metry. Decyduję się na odejście w stronę pól, są dosyć daleko, a moja wysokość jest taka akurat, żeby tam dolecieć. Po drodze świta mi myśl, czy nie sprobować jednak lotu w kierunku pól w okolicy kwatery, po drodze nie ma jednak gdzie lądować, a ja nie potrafię ocenić czy tam dolecę i zarzucam pomysł.
Wybieram pole i ląduję. Na wys. 100-150m torbi i wiatr z boku nie pomaga mi w podejściu, lotnia reaguje dosyć opornie, gdy próbuje skręcić przed finalną prostą, ostatecznie siadam pod wiatr na małym polu. Żeby nie było za łatwo, po wyrównaniu widzę, że pole lekko obniża się w kierunku przeszkody - winnicy. Decyduję się na dosyć mocne wypchnięcie, lotnia zwalnia i gdy odpuszczam, prędkość jest już za mała na ślizg i lotnia z lekkim przechyłem uderza o grunt, jedno ramię nie wytrzymało. Niemniej cięszę się z tego lądowania, bo to najbardziej wymagające ze wszystkich przygodnych na Lijaku jakie miałem, a było ich 4 w tym sezonie.
Doświadczenie rośnie, a straty minimalne - jak sądze - w tej sytuacji. Po całym zdarzeniu umyka mi konieczność powiadomienia chłopaków telefonicznie o moim statusie. Dostaję za to solidną reprymendę od Martina i chłopaków. Składam się i Maciek trochę błądząc, w końcu mnie znajduje i zwozi na kwaterę.
Mimo przygód lot mi się podobał, Martin kilka razy leciał nade mną lub blisko obok, co pozostawiło kapitalne ujęcia z lotu w mojej głowie, niestety brak kamery nie pozwolił ich utrwalić na wideo.
Track dzień 2

My na starcie (paralotniowy Lijak)
foto: Darek
2013-08-1612.12.14.jpg

foto: Darek
2013-08-1612.11.29.jpg


rysunek poglądowy z lądowania:



3-ci dzień lotny - (wtorek, 13.08. - dop.red.) - latamy z Kovk, to mój debiut tam. Na starcie podmuchy nawet 12m/s. Trochę czekania i stresu, ale start bezproblemowy. W powietrzu przyjemnie, wiatr słaby. Przy starcie na skałach od razu robię 300m, latając z Mikołajem. Czekamy w powietrzu na Martina, Maciek ze względu na warunki rezygnuje ze startu. Latam blisko startu, Martin i Mikołaj wykręcają się ponad mnie i decydują się na lot w kierunku anten. Po poprzednim dniu, mając świadomość, że nie mamy więcej ramion do wymiany, decyduję się trzymać grani i trenować wykręcanie kominów wg zaleceń Martina. Chłopaki wracają nisko na Kovk, ja w tym czasie dokręcam >600m nad start (wcześniej już raz to zrobiłem) i słyszę przez radio, że Martin proponuje drugą próbę skoku na anteny. Lecę za nimi pod wiatr i patrzę z góry jak odbudowują wysokość. Przelatując kawałek, tracę dużo wysokości, teraz wiem, że nie leciałem z optymalna prędkością i topiłem więcej niż mogłem. Wracam w okolice startu i obserwuję co robią chłopaki. Tracę 300m i przegapiam moment, w którym chłopaki gdzieś nade mną przeskakują w stronę anten. Cóż kręcę się dalej po okolicy, wychodząc trochę nad przedpole. W końcu ląduje na lądowisku pod Kovkiem na komfortowych polach, a niedługo po mnie wracają z anten Martin i Mikołaj.
Po całym dniu żałowałem swojej decyzji i tego, że przegapiłem moment kiedy chłopaki lecieli drugi raz (byłem niżej i ich nie widziałem jak przelatywali gdzieś nade mną), trudno, - innym razem. Za to zrealizowałem swoje zadanie na ten dzień, czyli naukę centrowania i wykręcania kominów, miałem też czas podelektować się widokami, czemu sprzyjała rewelacyjna widoczność tego dnia.
Track dzień 3

4-ty dzień lotny - (piątek, 16.08. - dop.red.) - warunki oceniamy na nieciekawe, mało ludzi podejmuje próbę latania, niemniej startujemy po wyczekaniu do godzin popołudniowych. Odpalam książkowo jako trzeci, już bez przygód. W powietrzu nieciekawie, mamy znowu wiatr ze wschodu, wzdłuż grani. Przyklejam się do zbocza, ale poniżej grani, nisko nad wygrzanym podłożem co rusz jakiś bąbel czy komin chce mnie albo obrócić do skał, albo wypchnąć na zewnątrz, trzeba się mocno skoncentrować i pilnować kierunku lotu. Walczę i po kilku minutach wychodzę na poziom grani. Od razu czuję ulgę, łapię mocny komin, urywający się na wygrzanych skałach i dokręcam szybko >600m nad start. Będąc w kominie, czuję jak pracuje taśma podwieszenia, wgniata mnie w uprząż, dosłownie.
Mając wysokość, skaczę w kierunku rampy. Zapowiada się obiecująco, skok w okolice rampy powoduje utratę zaledwie 100-150m. Jeszcze przed rampą próbuję dokręcić w miejscu z poprzedniego dnia, gdzie działały kamieniste pola, niestety dzisiaj nie działały. Zawracam na zachód, ponieważ nie ma sensu pchać się w rotor od góry po lewej stronie rampy lotniowej. Po drodze tracę zaskakująco dużo wysokości. W okolicach startu jestem znowu w połowie grani. Zaczynam lot od początku, bo muszę żebrać nisko nad podnóżem zbocza, czując na skrzydle te nieprzyjemne "szpile". Nie podoba mi się to.
Patrzę, że latam sam. Martin zjeżdza po chłopaków, bo oni są już na dole. Decyduję się na lądowanie. Nie ląduję na oficjalnym lądowisku, wybieram dalszą łąkę i ląduję, tym razem bez problemów. Pakuję się i wjeżdzamy w nadziei na drugi, spokojniejszy lot, do którego jednak nie dochodzi.
Track dzień 4

5-ty dzień lotny - (sobota, 17.08. - dop.red.) - Lijak nie daje szans, więc ruszamy do Meduno, gdzie prognozy wyglądają przynajmniej zachęcająco. Warunki lotne, ale bez rewelacji. Wieje fajnie na starcie, odpalamy z rampy. Przy okazji oglądamy kilka startów Austriaków na Seedwingsach, a także 1-go Litespeeda i Atosa. W pewnej chwili w powietrzu tylko lotnie, poźniej dołączają już galajty. Startuję po Mikołaju, Maciek będąc już na rampie, rezygnuje chwilowo ze startu, ja też spędzam trochę czasu na wyczekaniu mocnego podmuchu. Odpalam i latamy. Kręcę się nad granią, lecę na drugi koniec, ale na najwyższą część grani nie udaje mi się wskoczyć, zawracam i topię dużo. Później walczymy na niższej grani z Mikołajem. Mikołaj jakoś wykęcił wyżej i latał dalej, ja walczyłem w parterze, ale długo utzrymywałem się w powietrzu, chociaż nisko. Miałem jeszcze nadzieję na wygrzebanie się z parteru, ale w końcu odpuściłem i wylądowałem. Ponad godzina lotu w przyjemnych, lekkich warunkach zwieńczyła nasz wyjazd.
Track dzień 5

Nasi towarzysze w lataniu po masywie w Meduno - Atos
foto: Darek
2013-08-1714.34.52.jpg

...i piękny, zielony Litespeed :woohoo:
foto: Darek
2013-08-1714.34.43.jpg



Podsumowując. Mimo, że wypadły nam 2 dni frontowe + mi 1-szy dzień, wyjazd uważam za udany. Przede wszystkim dużo uwag od Martina, które pomogły mi zmienić myślenie o lataniu na lotni. Niestety niektóre przyzwyczajenia z paralotni powodują, że moje latanie bywało "gorsze" jakościowo. Martin uświadomił mi różnice, głównie nt. sterowania prędkością i używania speedbara. To dla mnie dużo. Dzień 3-ci i 4-ty starałem się poświęcić na wdrożenie do swojego latania tego, o czym mówił Martin.
Teraz pozostaje dalej trenować z uwzględnieniem tych wszystkich uwag i wskazówek.