Poniższy tekst został przeniesiony ze starego Forum lotnie.pl-2





21 sierpnia 2005. Sobota.

Już w drugiej połowie tygodnia bezlitośnie wiał wschód. Idealny kierunek na Skrzyczne. W czwartek i piątek z trudem usiedziałem w pracy. W piątek wieczorem decyzja była podjęta: pakujemy się na dwa dni, zanosimy kota do naszej nieocenionej sąsiadki i jazda do Szczyrku.

Poumawiałem się z kumplami i właśnie kończyliśmy się pakować, gdy zadzwonił Lesław. Akurat odwiedził Polskę i miał możliwość pojawienia się na jakiejś górce. Ucieszyłem się, że poznamy się osobiście...

Wyjechaliśmy w sobotę bardzo wcześnie, gdyż tradycyjnie trzeba było wstąpić po lotnię na Żar. A tam akurat wyciągano z hangaru szybowce, samoloty, rozkładano jakąś scenę, namioty, grille, karuzele i inne cuda-wianki, gdyż w weekend miał się tu odbyć jakiś piknik lotniczy, czy coś takiego. Z trudem manewrowałem lotnią w kierunku samochodu.

Dosyć sprawnie dojechaliśmy do Szczyrku (0,5 godz.) Pod wyciągiem pierwsze spotkanie z kolegami i wspólna jazda na górę. Żonę zostawiłem na dolnej stacji, żeby zaczekała na Lesława, który też miał wkrótce dojechać. My rozłożyliśmy się w „międzyczasie” na górze.

Nadzieje na dobre polatanie były duże, z uwagi na korzystne prognozy. Ze szczytu dała się jednak zaobserwować wyraźna inwersja i zbyt słaby wiatr na solidny żagiel. Wiało za to w krótkich porywach termicznych z wredną południową odchyłką. Gdy byliśmy gotowi do startu, w powietrzu wisiało już kilkadziesiąt glajtów. Slalom między nimi nie był zbyt zachęcającą perspektywą. Lecz mimo to, tym podobne „drobnostki” nie były nas w stanie zniechęcić.

Ale jak można się było spodziewać, starty nie należały do najprzyjemniejszych. Ja dla przykładu lekko przeorałem lewym końcem sterownicy kawałek przyrody i uniosłem się w powietrze z pokaźną kępą trawy i krzakiem borówek. (Podczas lotu uzbierałem ich do litrowego słoika i zeżarłem wieczorem w postaci pierogów.) .... No dobrze, dobrze - w tym ostatnim zdaniu poniosła mnie lekko fantazja literacka. Ale reszta to prawda, - spytajcie chłopaków.

O dziwo już z godzinę później Jacek, Marcin i Przemek mieli bardziej sympatyczne warunki do startu, co wykorzystali w 100 procentach. A samo latanie podsumowaliśmy wszyscy jako bardzo przyjemne, choć jak zwykle o kilka godzin za krótkie, he he! Polataliśmy od 0,5 do ponad 1 godziny. Potem jeszcze wspólna kolacja w restauracji pod wyciągiem - polecam „Jadło drwala”.
Część z nas pojechała na noc do domu, reszta „na kwaterę” do jakiejś miejscowej babci. Nocleg zaledwie 25zł. Jakby ktoś pomyślał, że na tym zakończyliśmy dzień, to by się gruuuubo pomylił, bo wałkowaliśmy wszystkie wydarzenia do późnych godzin nocnych, a raczej wczesnych rannych.

O niedzieli napiszę jutro, bo muszę iść spać wcześniej niż wczoraj!

pozdr
bartek
PS. specjalne pozdro dla: Janka, Lesława, Jacka, Marcina i Przemka.
oraz Magdy i Oli.




22 sierpnia 2005. Niedziela.

Jakimś cudem obudziłem się już o 8 rano. Ale to chyba tylko dzięki mojej żonie, która zaparzyła aromatyczną kawę. Jednym okiem sprawdziłem na ICM prognozę pogody. Niestety była jeszcze ta z godziny 18-stej poprzedniego dnia. Prognozowane zachmurzenie: cirrus 6/8 i 4/8 chmur niskich, wiatr 2,5 m/s z SE. Nie wróżyło to zbyt dobrze. Sąsiedzi glajciarze z pokoju naprzeciwko zdecydowali się na Stranik, obawiając się jeszcze silniejszej niż w sobotę południowej odchyłki na Skrzycznem. Jestem ciekaw, czy udało im się coś polatać...

Nasza ekipa była jednak zbyt leniwa, aby tłuc się ponad godzinę na Słowację, więc wgramoliliśmy się na wyciąg i wyjechaliśmy ponownie na Skrzyczne.

Stoimy na startowisku, patrzymy – a tu dwie rzeczy. Jedna dobra, druga zła. Czyli: wiało ze wschodu z rewelacyjną północną(!) odchyłką, ale niestety cirrus właśnie połykał niebieskie niebo nad nami. Na dokładkę zaczęły się pojawiać źle wróżące „syfilisy kongestusy” (to cytat ze startowiska!).

Czym prędzej więc porozkładaliśmy lotnie i startowaliśmy jeden za drugim, przy czym trzeci i czwarty startowali już między pierwszymi kroplami deszczu. Na szczęście wszystkie starty tego dnia były wzorcowe. A po starcie taktyka była prosta: nie dać się zbyt mocno zlać przed lądowaniem, a już w żadnym wypadku w trakcie. Ale będąc już w powietrzu głupio było lecieć tak po prostu do lądowiska. Kropiło wprawdzie w dalszym ciągu, ale winna temu chmura nawet jakiś czas podtrzymywała nas nad szczytem. W powietrzu było dość spokojnie - tak nad zerem jak i pod zerem variometru. Oznaczało to oczywiście walkę o każdy metr wysokości. Mimo kilkunastu glajtów na podobnym pułapie, latanie przebiegało raczej harmonijnie. Jedynie z rzadka ktoś nie stosował się do obowiązującego kierunku krążenia. Może latało tego dnia kilku Anglików?

W lataniu na Skrzycznem dobre jest to, że nawet jeśli w powietrzu jest kilkadziesiąt glajtów, to lotnie dolatują do noszeń tam, gdzie już nie ma tłoku. Lecąc z powrotem nad startowisko często są już nad kolorowym tłumem.

Ale i tak „rekord świata” pobili tego dnia Jacek i Piotrek, którzy wystartowali z godzinę po nas, kiedy to już wydawało się, że powinno być dawno po lataniu. Wszystkie glajty, co do jednego, zniknęły znad zbocza. Być może dlatego, że kolejna chmura nad szczytem wyglądała jeszcze posępniej. Tymczasem Jacek i Piotrek, jak gdyby nigdy nic, bawili się wśród kłaczków podstawy, 800m nad Skrzycznem – ponad 2 godziny. A deszcz, o dziwo rozszedł się po kościach. W trakcie lotu, po kościach rozeszła się także końcówka skrzydła Piotrka, ale na szczęście nie miało to większego wpływu na sterowność, bo latał potem jeszcze z godzinę. A na koniec zaprezentował nam pokazową, świszczącą spiralę i bezbłędne lądowanie.

I tym oto sposobem ci, którzy na widok zachmurzenia podczas jazdy wyciągiem klęli, że dali namówić się na latanie właśnie w niedzielę, - polatali najlepiej. A ci, którzy myśleli, że startują w ostatnim momencie przed solidnym deszczem, - nieco się pomylili.

Gdy odwoziłem lotnię na Żar, piknik lotniczy jeszcze trwał, a grubasy obżerały się kiełbasą. A mnie śmiała się gęba, bo nie zamieniłbym mojego weekendu nawet na tonę piknikowej kiełbasy.

pozdrawiam
bartek






.