Na zdjęciu: Janusz Ciepliński
Foto: Janusz Ciepliński
zdjecia



Witajcie lotniarze.
Długo się zbierałem, pomagało mi kilka osób, wreszcie udało mi się zalogować do forum i dodać wpis.
Poniżej moje wspomnienia z zawodów lotniowych w Zegrzu.





Zerwane Strugi


Zawody dla mnie bardzo znamienne.
Widziałem lotnie innych zawodników. Doskonałość ich lotni przewyższała moją lotnię ileś tam razy. Pomyślałem sobie: Ostro w górę, żeby mieć zapas na wykonanie zadania. Prawie, że osiągnąłem wymaganą wysokość, gdy nagle moja lotnia zwaliła się na lewy bok i prawie pionowo poszła w dół. Błyskawicznie wyczepiłem się z holu. Z całych sił wypychałem sterownicę do przodu i czekałem. Po iluś tam sekundach zaczęła (bardzo długie te sekundy) wychodzić z tego kierunku. Trudno powiedzieć czy to było 10, czy 20 metrów, ale lot był już normalny.. Wycelowałem w przerwę między szatniami na wale i świadomie siadałem bliżej górnych partii drzewa. Innej możliwości nie było. Dużo ludzi.
Byłem cały, lotnia też. Plażowice mieli atrakcję, ja trochę mniejszą. Za to dowiedziałem się, co to jest zerwanie strug.

zdjecia


zdjecia

1-
2-
3-
4- Zbigniew Hańderek (?)
5-
6-
7-
8-
9- Danuta Styczyńska
10-
11-
12- Janusz Wasilewski
13-
14- Mirosław Rodzewicz (?)
15-
16- Zygmunt Kubiński
17- Krzysztof Kosior
18-
19- Alina Kubińska
20-
21- Krzysztof Bros
22- Syn J.C.
23- Żona J.C.
24- Janusz Ciepliński





Lotnisko

Witam prawdziwych lotniarzy!
Znowu dzięki przypadkowi poznałem kolegę - młodego Józka Baniowskiego. Pilot szybowcowy, spec od utrzymania sprzęu latającego (szybowce). On mnie wprowadził na lotnisko.
Nie będę się rozwodził, ale po kilku tygodniach czułem się jak członek rodziny pilotów. To był zupełnie inny rozdział w moim życiu. Praca na taxi pozwalała mi tak pracować, żeby było na chlebuś i wielogodzinne przebywanie na lotnisku. Starałem się być pomocnym w różnych pracach, rozumieli moje ciągotki do latania i odpłacali się, - a to przy skokach spadochronowych, albo wszystkim, co było dwusterem, to nawet czekali na mnie. I w górę!
Nie wspomnę o locie na lotnisko w Przylepie, skąd holowaliśmy inny szybowiec. Takich okazji było dużo. O wszystkich mi mówić nie wolno. Przemilczę. Ale było cudownie. Czułem się pilotem. Miałem nawet próbę zdobycia uprawnień. Spodek zaliczyłem, natomiast Wrocław już nie. Coś z kolorem czerwonym nie tak.
W międzyczasie, w porozumieniu z kierownictwem Aeroklubu założyłem sekcję lotniową. Wybaczcie, jeśli przeoczyłem jakieś fakty założenia sekcji, ale to jest ileś tam lat wstecz. Na pewno sekcja była, żyliśy lataniem, były przygody, były prace przy nowych lotniach, były wspaniałe chwile i były też mniej miłe przygody. Jeśli pozwolicie o nich i innych sprawach napisać, to zrobię to za kilka dni.
Przepraszam, że opisałem nie o lotniach. Lotnictwo, to moja autentyczna pasja. Kocham wszystko co lata. Was też!!





Wędkarstwo o lotniach

Pozwolę sobie napisać, jak się zaczęło moje lotniarstwo. Prawdę mówiąc to dzięki mojemu hobby, czyli wędkarstwu.
Kolega wędkarz zabrał mnie nad wodę, gdzie jeszcze nie byłem. Okazało się, że usiedliśmy i widok był prościutko na górę Żar. Zaciekawiny patrzyłem, że na górze robi się jakiś ruch. Za chwilę zobaczyłem lecących. Nawet nie wiedziałem na czym. To był koniec łowienia ryb. Kolega został, a ja na górę. Między innymi był tam też Janek Mirański który wspomniał, że chce sprzedać lotnię, bo robił następną. Rozmawialismy dość długo, starał się mi przekazać swoją wiedzę na temat latania.
Na drugi dzień byłem już właścicielem lotni. Oczywiście latanie z Żaru odłożyłem na póżniej. Zacząłem szukać górek, wzniesień itp. Nawet zaliczyłem jedną kopalnianą hałdę. Tylko raz. Za brudne latanie. A że byłem taksówkarzem, to dużo jeżdziłem i wszędzie szukałem tych górek. Od Czeladzi aż do Częstochowy - skałki. Przypadkiem, ktoś mi podpowiedział, że jest piękna górka w Goleszowie. Do tego, że mieszka tam mój bohater z opowiadań o szybowcach - Kępka senior. Legenda. To było to!
Zaczęło się w 1975 r. Jeśli pozwolicie, to ciąg dalszy za kilka dni.





Goleszów (tytuł redakcji)

Z wielką tremą dojechałem do Goleszowa.
Świadomość, że w budynku obok, mieszka mój bohater, szybownik, nauczyciel latania przed laty - Franciszek Kępka, powodowała, że rozkładanie pierwszy raz lotni w tym miejscu i na takiej górze zabrało mi prawie godzinę, Bałem się też, że może wyjść przed moim pierwszym startem z takiej dużej góry i przy moich umiejętnościach.
Wiatr pod górkę, nie duży, trzeba się zdecydować. Tak też zrobiłem. Resztę opowiem może kilkoma zdjęciami. Po kilkunastu przyjazdach do Goleszowa już TO zaczęło wyglądać na lot. Bywali też inni początkujący. Było raźniej. Byłem dumny, że senior Kępka zapraszał mnie po próbach mojego latania. Opowiadaniom, nie było końca.
Po pewnym czasie przeniosłem się na górkę Tuł. Była mniej wygodna, ale leciało się na większej wysokości. Zacząłem już być trochę bardziej zdecydowany przed i po starcie. A póżniej się nazbierało : Jeżów, Nosal dwa razy, Żar bardzo często, Baligród, Beskidek, Skrzyczne, Gliwice hol, Zegrze, Czantoria, Imielin.
Sam się śmieję, pisząc te słowa, porównując z opisami prawdziwych lotniarzy: Stany Zjednoczone, Meksyk, Brazylia, i inne "'malutkie" odległości, i inne "górki".
Ale... Pierwszy raz po starcie na południe na Żarze, taki kierunek wiatru, zaczęła się wspaniała "zabawa". Wiatr zboczowy. Wylatałem godzinę z minutami. Próbowałem już wcześniej wylądować, ale po ściągnięciu sterownicy zwiększała się prędkość. Po wyrównaniu, "apiać" w górę! Faktycznie miałem problem. Patrzyłem na innych, gębusie uśmiechnięte, a ja w strachu. Wreszcie udało mi się wylądować. Przeżyłem. Byłem dumny i blady, ale szczęśliwy.
Powtarzam, było nas nad lotniskiem wtedy kilku. Nie pamiętam kto był. Może ktoś pamięta? Moża dla was to była normalka, ale nie dla mnie.
Póżniej już bywało dużo lepiej.
Serdecznie przepraszam. Chcę powiedzieć, że ja do dzisiaj "walczę" z komputerem. Taki jestem przejęy pisaniem, że zapomniałem Was wszystkich przywitać. Wybaczycie?!
W i t a m s e r d e c z n i e ! ! !





Hole za motorówką

Witam wszystkich lotniarzy!
Jeśli tylko pogoda pozwalała, to spotykaliśmy się na zalewie Chełm w Imielinie.
Ustawialiśmy się na plaży zawsze pod wiatr. Pomyślałem, że kilkukrotne, celowe lądowanie na wodę, pozwoli nam na opanowanie stresu przy lądowaniu spowodowanym czy to warunkami pogodowymi, czy podjętymi a niewłaściwymi manewrami. Do dyspozycji mieliśmy łódkę Krzyśka Brosa oraz jego sprzęt żeglarski i umiejętności. Bezpieczństwo było zapewnione. W sposób widoczny widziało się stremowaną buźkę delikwenta przy pierwszym wodowaniu. A i czas pokazania buźki był dość długi. Proszę mi wierzyć, że po trzech, czterech "wyjściach" z wody, buźki były już uśmięchnięte, a nie przestraszone.
Dawało to wyniki. Bywało, że chcieli jeszcze raz i jeszcze raz. A i czas pokazania buźki był zadawalający. To była zabawa, ale dawała wynik pozytywny.
Wpadła mi myśl, żeby pokazać opalającym się, jakie to latanie jest fajne i nie trzeba uczyć się (wtedy) za pieniądze. Tylko kupić starszą lotnię od kogoś i zacząć próby latania. Na następną niedzielę przygotowałem trzy długie i mocne linki. Jedna na "dziobie" a dwie na "skrzydłach". Skrzydłowymi byli dwaj lotniarze, a ja trzymałem dziób. Siadający na krzesełeczko delikwent miał obowiązek tylko wypychać sterownicę. To był zdecydowany warunek. Kontrolowałem jego wysokość, a dwaj boczni - poziom lotni. Zabawa była dla wszystkich. To był mój cel. Zarazić chętnych do latania. Czy któryś z próbujących przyszedł do Aeroklubu, nie pamiętam. Ale mieli zabawę, a my przerwę w taplaniu się w wodzie.
Jak to miło powspominać! Po prawie 40 latach.





Rzymska śruba (tytuł redakcji)

Witam starszych i młodych lotniarzy.
Początki latania z Żaru. Była piękna pogoda i jakieś zawody. Czy to było na celność lądowania, czy inne, nie pamiętam.
Było nas kilkunastu. Wtedy jeszcze się startowało się z korony zbiornika. Dwa kroki i już lot. Oczywiście kierunek Kozubnik. Staliśmy już podpięci do lotni i kolejno podchodziliśmy do miejsca startu. Trochę to trwało, wreszcie jestem już chyba czwarty. Przede mną zostało jeszcze trzech. Pierwszy z nich wystartował, a my za sterownice i te dwa, trzy kroki do przodu. Po chwili jeszcze jeden wystartował i pozostał tylko jeden, a potem ja. Podnieśliśmy lotnie, żeby zrobić te dwa kroki i? Mój dziób lotni opadł na ziemię. Powiedziałem sędziemu "przepraszam" i zszedłem z linii startu. Poszedłem z lotnią na łąkę i już wiedziałem, co się stało.
Początkowo lotnia była bez masztu. Po wbudowaniu go, linka od dziobu aż do tyłu dochodziła do śruby rzymskiej. Przez około dwa miesiące zaglądałem do tej śruby, ale za każdym razem było ok. Przestałem zaglądać do czasu tych zawodów. Chyba byłem w czepku urodzony. Od tej pory, byłem przeczulony na punkcie bezpieczeństwa w stosunku do siebie i kolegów. Gdyby ta śruba puściła dopiero po dwuch minutach... Wtedy się leci na wysokości 250 - 300 metrów. Długo by trwało czekanie na ziemię bez możliwości jakiegoś ratunku.
Do dzisiaj czuję dreszcze.





Maślanka (tytuł redakcji)

Witam wszystkich!
Wczesne popołudnie. Upał. Porozbierani do połowy zaliczaliśmy Kozubnik.
Ci, co mieli lepsze lotnie, lecieli na lotnisko. Ci "gorsi" - do Kozubnika. Jak pewnie doświadczyliście sami, inne lądowania, a szczególnie te na szybko, albo te które trzeba było z innych powodów wykonać, nie zawsze były tam, gdzie chcieliśmy. Gorzej, jak to był jakiś ogródek, albo gdzie gospodarz pasł swoje krówki. Jednym to nie przeszkadzało, innym przeszkadzało bardzo.
Po iluś lotach braliśmy złożone lotnie na ramię i długi marsz na górę.
Któryś tam raz już idziemy, a Gigoń mówi do mnie: Poczekaj! Stanąłem, a on: dawaj tę lotnię. Coś tam mówiłem, tłumaczyłem się, ale nic nie pomogło. Jedna lotnia na prawym, druga na lewym ramieniu i mnie jeszcze poganiał. Aż mi było przykro. Ale jak wygodnie!! Szedłem lekko jak baletnica. I następna niespodzianka.
Po kolejnym starcie i po locie lądujemy, jak zwykle na tej same polance. Widzimy, że w naszą stronę idzie ktoś. Była to starsza pani. Podchodzi i mówi: aż jesteście czerwoni od tego upału. Przyniosłm wam coś na ten upał. Wtedy zauważyliśmy: Dużą kankę. Pełniutką. Można było prawie kroić. Pyszna maślanka. A zimna jak lód. Babciu kochanie! Żyj nam następne 100 lat. Słyszałem kilka razy powiedzenie: "Miód w gębie".
To było waśnie to.





Wieczorny spływ (tytuł redakcji)

Witam serdecznie!
Od rana jestem na Żarze. Latamy w kilku na zachód.
Pod wieczór mieliśmy już trochę dość. Ale latania zawsze było za mało. Zostało nas w końcu dwóch. Uzgodniliśmy, że on zjedzie z lotnią, a ja polecę. Zrobiło się już szaro. Czekałem, aż załadują lotnię. Zauważyłem też, że zaczyna się spływ. Lotnia na sterownicy, a poszycie przylepia się do moich nóg. Jednak decyzja zapadła. Uchodziłem za jednego z szybko biegających przy starcie. Może pamiętacie, że zaraz po zakończeniu rozbiegu była dróżka, a za nią dużo kamieni i dużych głazów. Oczywiście mój "gaz" był jednak niewystarczający przy tym spływie. Musiałem energicznie oddać sterownicę, żeby nie walnąć w te głazy.
Ale się nie udało. Walnąłem i to zdrowo. Zabolało, ale żyłem. Poczułem kap, kap, z czoła bo kask poszedł do tyłu. Pomysł z oddaniem sterownicy był dobry, tylko wykonanie trochę gorsze. Kilka dni wcześniej jeden z kolegów wykombinował wojskowe, zapakowane w brezent bandaże, plastry i inne medykamenty. Poprzylepialiśmy je do górnych rurek. Tak na wszelki wypadek. Oj przydało to się i to bardzo. Po obandażowaniu głowy, załadowaliśmy lotnie na autko i w dół. Po rozładowaniu kolega do domu, a ja do Kent do szpitala. Okazało się na szycie. Myślałem, że przez tę dziurę w głowie coś poleci. Nic podobnego. Z pustego i Salomon nie naleje.
I znowu doświadczyłem czegoś nowego. Wieczorny spływ. Groźna sprawa, a z mojej strony za duża pewność siebie.
Życie, to ciągła nauka.





Trening (tytuł redakcji)

Witam wszystkich latających!
Zastanawiałem się, czy mogę to opisać. Obawiam się, że może komuś zrobię krzywdę. Zaryzykuję. To było tak dawno, że to będzie już "przedawnienie".
A więc: Jeden z pilotów, latający na Zlinie 24, przygotowywał się do zawodów w akrobacji samolotowej. Już był mistrzem Śląska. Przygotowania jego były o rangę wyżej. Prawie codziennie pokazywał się na lotnisku. Na krótko. Samolot przygotowany, silnik zagrzany, tylko siadać i w górę. Jakieś dwa fikołki i już go nie było. Nad terenem zabudowanym nie wolno kręcić akrobacji.
Pewnego dnia podszedł do mnie i trochę speszony spytał: Pojeździsz mi na weselu? A kto się żeni? Ja, odpowiada. Ale będziesz musiał wziąć zapłatę. Przecież jesteś taksówkarzem. Powiedziałem: jasne. Ale nie pieniądze, tylko mnie weź któregoś dnia na trening. Widać było, że się ucieszył, a ja nie w 7, a 1007 byłem niebie. Powiedział tylko: jutro o 16:00. Z woreczkiem foliowym.
Ani nie mogłem jechać do pracy, a w nocy spanie było gdzieś wysoko w chmurach.
Wreszcie jest 16:00. Ja już od 2 godzin na lotnisku. Okazuje się, że prawie wszyscy na lotnisku albo mnie współczuli, albo jemu. Mnie złośliwi mówili tylko, żebym zabrał nie mały woreczek foliowy, tylko duży. Będzie wygodniej. Jak wrócisz, przygotujemy ci odpowiednie urządzenia do mycia samolotu. I jeszcze jedna ważna sprawa. Powiedział tylko: jak by coś, to wiesz co masz robić? Wiem, odpowiedziałem. Robiłem bardzo dużo zdjęć skoczkom spadochronowym z Antka. Napatrzyłem się naprawdę dużo.
Wreszcie start. Trudno mi jest opowiedzieć, co on wyprawiał. Zresztą go poprosiłem, żeby robił trening, nie wycieczkę. - Spokojna głowa. Tylko mi nie umrzyj.
W samolocie była lampka, która zaświecała się, jak było przekraczanie przeciążenia. Prawie świeciła bez przerwy. A pilot pytał: Gdzie jesteśmy? Albo: podnieś rękę. Oj ważyła!
Najbardziej atrakcyjny był lot w dół w pionie i głową w dół powrót do góry. Patrzyłem na tę pleksę i myślałem: Jak pasy puszczą, to przelatując przez nie podrapią mnie. Będzie bolało! Co dalej, już nie myślałem. Pomyślałem o woreczku foliowym, ale było dobrze.
Dopiero jak po około 30 minutach zobaczyłem lotnisko, to przy podchodzeniu do lądowania silnik tylko pyrkotał i poczułem zapach rozgrzanego oleju. Przestraszyłem się. Ale byliśmy już przy hangarze. Witało nas kilkanaście osób. Przychylnych pilotowi i mam nadzieję, że mnie też.
Tylko widać było zawód na buźkach, że woreczek nie był potrzebny.
Ja mam 164 cm wzrostu. Jak wysiadłem, zdawało mi się, że mam przynajmniej 184 cm. Zaliczcie takie 30 minut. Założę się, że też urośniecie.





Holowanie za motorówką (tytuł redakcji)

Witam prawdziwego lotniarza.
Kłania się Murcki z lat 1970. Niby lotniarz w porównaniu z Wami teraz i sprzętem różniącym się kolosalnie. Mieliśmy od Katowic około 10 km do dużego zbiornika wodnego. W naszej ekipie byłem najstarszy wiekiem i może ciut przewyższałem ich umiejętnościami.
Zorganizowałem spotkanie naszej (Katowice) grupy, zamówiłem ciepłą pogodę. Załatwiłem też dwie motorówki ze sternikami. Byłem zapalonym żeglarzem i miałem kilku pływających swoimi motorówkami.
Pierwszy lot oczywiście zrobiłem ja. Zwróciłem im uwagę, aby obserwowali mój lot. Lądowanie było około 30 - 50 metrów od brzegu. Sternicy wiedzieli, że dopiero po zanurzeniu w wodzie mają podpłynąć do miejsca lądowania. Mnie się udało po 10 - 15 sekundach pokazać głowę i spokojnie podpłynąć do łodzi. Chłopaki się zapalili i raz za razem hol, dolot te 40, 50 metrów i oczekiwanie na wypłynięcie lotniarza. Na początku to było 15, 18 sekund i przestraszona buźka. Po iluś tam razach wychodzenia z wody, rozweselone oczy śmiały się i inni to widzieli.
Moim zamiarem było oswojenie tych czynności. Bywało tak, że delikwent już "doświadczony" nie lądował normalnie tylko, wchodził do wody z większą prędkością i pokazywał się kilka ładnych sekundach póżniej. Sam wiedział, że tak nie należy, bo skotłowało go, a linek i rurek jest dość dużo. Czas w wodzie dla lotniarza z zamkniętą gębusią nie może być dłuższy jak 15 - 20 sek. Teraz lotnia ma elektronikę , Pilot jest w kokonie, łódek ratowniczych brak.
Zawsze mieć zapas suchego lądu. Tak na wszelki wypadek.
Życzę rekordów w górze, a nie ratowania się w wodzie.