alt










 

 

 



Spis treści:

1. Start, którego się nie zapomina


2. Równica


3. Aby choć na chwilę poczuć się orłem


4. Kto jest królem przestworzy


5. Pechowe zawody


6. Będziesz kopał Warszawiaka...?


7. Blaski i Cienie


8. Zawietrzna


9. Moje pierwsze lądowania


10. W niewoli u byka


11. Nie latajcie w Boże Ciało


12. "Padnij"


13. Dawnych lotów czar


14. Lot nad jeziorem


 





1. Start, którego się nie zapomina

Są wczesne lata osiemdziesiąte. Jestem świeżo wyszkolonym pilotem lotniowym, latam już z Żaru, jestem dumny z tego faktu, mam już zaliczone 3 loty hihi. Jest lipiec, kolejny weekend spędzam na Żarze, koło godz.16-stej zostaje nas trzech młodych pilotów. Stara wiara już poleciała. Rozkładamy się bardzo szybko, ponieważ z północnej strony Żaru, od Wadowic zbliża się burza. Wychodzimy po kolei na start i...konsternacja. Od Żywca w kierunku Żaru zbliża się również front burzowy. Żar został "wzięty w kleszcze " frontów burzowych. Stoimy i naradzamy się. Nie wiemy, co robić. Rezygnujemy...
Na szczycie nagle zjawia się nasz instruktor, który nakazuje przygotować się do startu. Startuję jako trzeci. Wiatr bardzo się wzmaga. Pierwszy start nieudany, cyrkiel... leżę w krzakach. Instruktor pogania mnie do ponownego startu, (nad szczytem Żaru jest już front burzowy) twierdząc:"Leć, lotnisko jeszcze widoczne!" Startuję. Po starcie natychmiast zostaję wessany w chmurę burzową, dostaję potężnego kopa do góry, wyrywa mi sterownicę z ręki, nie potrafię jej dosięgnąć. Mimo to czuję, że z ogromną prędkością wznoszę się do góry. Nie wiem, gdzie jestem, na jakiej wysokości. Biją pioruny, jest zupełnie ciemno. Udaje mi się dosięgnąć sterownicy, by ściągnąć ją na siebie i spróbować obniżyć lot. Manewr okazał się bezcelowym, sterownica wygięła się i opadam z sił. Wicher targa mną jak kukiełką. Jestem zrezygnowany i w duchu żegnam się z żoną i córką. Deszcz leje, pioruny biją. Zdaję sobie sprawę w co się władowałem. Nie wiem, jak długo jestem w powietrzu. W pewnej chwili zauważam prześwit w chmurach, potężny rotor wyrzuca mnie z chmury. Gdzieś na wysokości tysiąca metrów odsłania się lotnisko. Do dziś nie wiem, w jaki sposób udało mi się wylądować. Dwaj pozostali lotniarze (w tym jedna koleżanka) również wylądowali. Taką oto przygodę przeżyłem podczas czwartego lotu z Żaru.
Ciekawostka dla młodych pilotów: w owych czasach latało się bez spadochronów. Ówczesne władze lotnicze spadochrony wycofane z Aeroklubów lub wojska, komisyjnie niszczyły, aby się nie dostały w niepowołane ręce lotniarzy, hehe. Pozdrawiam wszystkich latających i nielotów!
Dodatek: W tych czasach instruktorzy wiedzieli bardzo mało na temat latania, bo i skąd mieli wiedzieć, skoro byliśmy odcięci całkowicie od świata zachodniego. Sporadycznie docierały do nas informacje i na tych bazowaliśmy. Kurs instruktorski trwał 3 dni, z czego 2 dni spędzało się na rozmowach i dyskusjach. Nie było żadnych przepisów, konspektów, instrukcji. Wiedza na temat latania na lotniach była szczątkowa. Wszyscy zdobywaliśmy wiedzę w praktyce, łącznie z instruktorami, czyniąc po drodze wiele błędów. Zdarzały się wypadki, również śmiertelne. Były również utonięcia. Wielu kolegów miało doświadczenia z latania na szybowcach, samolotach, samolotach odrzutowych i stąd czerpaliśmy wiedzę. Na ten temat literatura była dostępna. Co dotyczy instruktora, to zapewne nie zdawał sobie w ogóle sprawy, skazując trzech kolegów w zasadzie na pewną śmierć. Po 20-stu latach dopiero przeprosił mnie. Wcześniej sprawę bagatelizował.
Alex, piszesz, że "skonałbyś ze strachu", a jak myślisz co działo się w mojej głowie, kiedy zorientowałem się w co mnie władował instruktor, któremu zaufałem? To nie był lot, to było koziołkowanie, wznoszenie się w pionie i opadanie głową w dół. Uderzenia były tak silne, że byłem cały poobijany, udało mi się raz uchwycić sterownicę, próbowałem przyciągnąć ją na siebie w wiadomym celu, ale szarpnięcia były tak mocne, że myślałem iż mam powyrywane ręce z barku... Walka z tym żywiołem zdała się na nic. Leciałem na starej lotni Suun, która była bardzo wyeksploatowana, ale miała bardzo masywną konstrukcję. Rury główne 50, węzły z mosiądzu, linki 4,5 mm. Była bardzo ciężka, że ledwo ją udźwignąłem i myślę, że dlatego nie rozpadła się w powietrzu. Nie wiem, jak wylądowałem. Lotnia zachowywała się dziwnie. Lądowałem jak na spadochronie, lotnia spadochronowała w pionie. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że jeżeli nie zacznę znowu latać natychmiast, uraz psychiczny spowoduje zablokowanie i strach przed ponownym startem. Wystartowałem po miesiącu. Stres był tak duży, że przeciągnąłem na starcie na północ i siedziałem na drzewach. Każdy z nas, latających miał wiele przygód, które w miarę upływu czasu opiszę. LATANIE JEST PIĘKNE!!!
Pozdrawiam, pulsar.









2. Równica

Co mogę powiedzieć o Równicy... Nie wiem, jak wygląda to dzisiaj, nie byłem tam już 10 lat. Pomost (rampę) zbudowaliśmy ok.15,16 lat temu. Była ona drewniana, tak że dawno się rozpadła, zgniła. Nie była w żaden sposób zabezpieczona przed wilgocią. Start odbywał się na kierunku zachodnim, miała również kierunek południowy, z samego szczytu. Natomiast rampa była wybudowana 50 m.poniżej szczytu. Kiedy budowaliśmy rampę, zaszła potrzeba dla bezpieczeństwa startów wyciąć ok.100 drzew. Taką zgodę uzyskaliśmy z Nadleśnictwa. Może to Cię zdziwi, chcę Ci powiedzieć, że Nadleśnictwu ta wycinka była na rękę, ponieważ większość drzew była martwa i nadawała się tylko do wycinki (efekt wpływu zanieczyszczeń regionu przemysłowego ówczesnej Czechosłowacji). Startowaliśmy zazwyczaj na stronę zachodnią, tj. w kierunku Ustronia-Zawodzia (sanatoria), bo na południową stronę była zaraz granica Czechosłowacji i musieliśmy każdorazowo uzyskiwać zgodę dowódcy placówki WOP-u. I nie zawsze udawało się ją uzyskać. Również musieliśmy zgłaszać wszelkiego rodzaju działalność do Aeroklubu Bielskiego, to był ich teren. Sama Równica była przyjemna w pilotażu, tam wszystkie zawody na długotrwałość lotu wygrywał kolega Grzyb ("Grzybolo"). Na pewno jest Ci znane to nazwisko, był On członkiem naszej sekcji. Same lądowisko w Ustroniu-Zawodziu, które nam oddał do dyspozycji naczelnik miasta, należało to bardzo niebezpiecznych i trudno tam się lądowało (krótkie i b.wąskie). To był jedyny mankament, ale na szczęście obyło się bez wypadków. Organizowaliśmy tam szereg zawodów, z Mistrzostwami Śląska włącznie. Podjeżdżało się samochodem, drogą asfaltową na sam szczyt i nikt nie pytał o zezwolenie. Znając dzisiaj doskonałość lotni wiem, że można by było znaleźć inne lądowisko, bezpieczniejsze od tego, które posiadaliśmy. Zresztą na pewno teraz już zabudowane. W tym roku wybiorę się tam zobaczyć i powspominać.

 Dodatek: (...) Tak, w tym miejscu zaznaczonym na zdjęciu przez Ciebie Piotrze, stał pomost startowy. Natomiast ta przecinka powyżej zdjęcia to szczyt Równicy. Stąd odbywały się (...) starty na południe. Zaznaczyłeś czarną ramką wybudowana restauracje. Widzę, że stoi na miejscu gdzie stał (nie wiem, czy wiesz?) stary budynek, który należał do nadleśnictwa. Umowa z nadleśnictwem była taka, że my karczujemy cały szczyt, a nadleśnictwo sadzi nowe sadzonki i likwiduje ten drewniany domek. Koniec końców stanęło na tym, że wycięliśmy około 100 czy więcej drzew, domek zniknął rozebrany i otwarło nam się okno do bezpiecznego startu na południe. Przypomniałeś mi o znaku: "Uwaga na nisko przelatujące samoloty", który stał przy głównej drodze na Równicę przy lądowisku. O ile pamięć mnie nie myli to załatwił Zdzisio Sznapka. Na czas zawodów i mitingów naczelnik Ustronia, dzisiaj to się nazywa "burmistrz", przydzielał nam lokum w nowo odremontowanym amfiteatrze, tam mieszkaliśmy. Ach te wieczory po dniu pełnym wrażeń, śmiechu co niemiara... Na scenie amfiteatru długi stół, a pod nim 2, dosłownie dwie beczki cudownego Pilznera, o którym w Polsce w tych czasach można było tylko pomarzyć. Oczywiście przywieźli je lotniarze z ówczesnej Czechosłowacji, którzy z nami lubili latać, no i bawić się. Opiszę jeszcze pokrótce, jak wyglądało lądowisko. Było wąskie i krótkie, mieściło się między sanatoriami w Zawodziu, dzielnicy Ustronia. Same lądowania były czasem komiczne, a czasem wyglądały bardzo groźnie. Zerwane linie telefoniczne, pokiereszowany dach stodoły, co i rusz zdemolowany ogródek pobliskiego gospodarza. Popłoch nad Wisłą, gdzie opalali się turyści lub Straż Pożarna, która miała zajęcie przy ściąganiu z drzew lotniarzy. No i lampy, które co jakiś czas świeciły w innym kierunku z powodu lotniarza, który wycelował w sam czubek lampy. A już nagminnie robili to Warszawiacy...
Jeżeli będą jakieś pytania to chętnie odpowiem. Z lotniarskim pozdrowieniem!









3. Aby choć na chwilę poczuć się orłem

Opowiem (...) o pewnym zdarzeniu, które przeżyłem w latach 80-tych latając z Żaru.
Jest wiosna, maj. Ci co latają, wiedzą, że na wiosnę nad Żarem powietrze jest turbulentne i czasem rzucało jak cholera. I tak było tego dnia. Pierwszy startuje na południe A.Miciński, Falandysz, Ornatkiewicz. Obserwuję ich lot i zauważyłem, że wszyscy po 15, 20 minutach lądują. Startuję i ja i od razu już wiem, dlaczego tak szybko moi poprzednicy lądowali. W powietrzu istny młyn, torbi niemiłosiernie. Mój "Kanion Brawo" niebezpiecznie skrzypi, tak jakoś dziwnie jak miałby się rozlecieć. I tak się stało, ale nie uprzedzajmy faktów. I ja po 20 minutach lotu mam dość tego szarpania się z sterownicą, jestem zmęczony, odchodzę do lotniska. Ląduje na wysokości hangaru. Ponieważ szybownicy w tym dniu nie latają, chyba pomyśleli - niech lotniarze się męczą hihi. Ląduję, dynamicznie wypycham sterownicę i nagle lotnia spada na mnie, na moją głowę, wbijając mnie do gleby. Leżę pod lotnią i nie wiem, czy żyję, czy to sen co się stało??? Dopiero głos Ornatkiewicza i Falandysza przywołuje mnie do teraźniejszości. I cóż się okazało, że podczas wypchnięcia prawe ramię sterownicy pękło (brrrrrrrr gdyby 2, 3 minuty wcześniej, - bozia dała jeszcze jedną szansę, a spadaka wtedy jeszcze nie miałem). W miejscu pęknięcia był materiał UTLENIONY NA GŁĘBOKOŚĆ 0.5mm o promieniu 5mm. Wszyscy lataliśmy na nie atestowanych rurach, często wynoszonych ukradkiem pod osłoną nocy z fabryki w Kętach i często jeszcze rury były gorące (a gdzie sezonowanie - wyraz dla wtajemniczonych w materiałoznawstwo). Materiał PA-7 był materiałem strategicznym hihi i jako taka produkcja podlegała pod wojsko i znów łapę trzymał pan Ppłk. Złożyłem oficjalne zamówienie przez A.Śląski do centrali "Metalzbytu" w Katowicach, a "Metalzbyt" do fabryki w Kętach i za 1,5 roku dostaliśmy 100kg rur PA-7. Tak zdobywaliśmy materiał, żeby choć na chwilę poczuć się orłem.









4. Kto jest królem przestworzy

Już osiem lat buduję z bratem i rodziną dom pod Żarem od strony zachodniej. Tysiące godzin spędzonych na budowie, koledzy latają a ja tęsknie spoglądam na Żar. Rozpoznaję poszczególne sylwetki kolegów w powietrzu. Cieszę się, że jutro jest poniedziałek, ostatni dzień urlopu, ale mam wolne od budowy. Wstaję wcześnie rano, piękna pogoda, martwi mnie tylko silny wiatr, - wieje z południa. Żeby dostać się na lotnisko muszę objechać całe jezioro, zajmuje mi to 15 minut. i już jestem pod naszym hangarem. Miałem nadzieję, że ktoś z lotniarzy został na poniedziałek i razem polatamy ale nie widzę żywej duszy na lotnisku, może jeszcze śpią. Mam do wymiany jedną z linek, razem z przeglądem mojego "Kaniona" zajmuje mi to godzinę. Pakuję się powoli, jest 10-ta, nie widzę nikogo nawet Hańderka, który mieszka po drugiej stronie ulicy, a tak niedawno się ożenił. Co bardziej złośliwi koledzy twierdzą, że wybrał sobie tą pannę, która mieszkała najbliżej hangaru, żeby mógł często się urywać na latanie. Wobec powyższego wsiadam do mojego 125p i do góry Fiat żwawo pokonuje serpentynki, bo tylko jedna lotnia na dachu, a zwyczajowo 4 albo nawet 5. Wiatr na szczycie 6, 7m wieje z południa. Cieszę się, że wieje równo, myślę o przyjemnym żagielku. O godz. 11-stej jestem podpięty i gotów do startu. Ostatnie spojrzenie na icka, - pokazuje równo, dwa silne kroki i jestem już w powietrzu. Przewidywania moje się sprawdzają: ŻAGIEL. Rozkoszuję się lotem, jest spokój w powietrzu, opieram się łokciami o sterownicę i tak się wożę od jednego końca zbocza do drugiego. Zbocze południowe jest do mojej wyłącznie dyspozycji, spoglądam na lotnisko na hangary, nic nie dzieje się tam na dole, chyba zgubili klucz do hangaru hihi. Jest to jeden z tych lotów, który sprawia olbrzymią FRAJDĘ. Człowiek czuje się panem przestworzy. Chociaż za chwilę okazało się, że nie do końca to jest prawda. Jestem w powietrzu ponad godzinę, żagiel słabnie, zmusza mnie to do przyklejenia się do zbocza. W pewnej chwili czuję, że ktoś na mnie patrzy. Znamy te uczucie wszyscy, rozglądam się na boki, do tylu i nagle spostrzegam 20metrów niżej pod sterownicą groźnie spoglądającego do góry (a więc w moją stronę) dużego orła. Pomyślałem sobie: stary też się wozisz za darmo na żaglu. Po chwili tak jak się pojawił, tak zniknął. Kontynuowałem dalej lot, zapominając o niecodziennym spotkaniu. Zrobiłem kolejną zmianę kierunku lotu, pojawił się nagle nie wiadomo skąd pod sterownicą, zaniepokoiłem się, groźnie spoglądał do góry i nagle zaatakował pięknym Imelmanem (zawrót bojowy często stosowany w walce myśliwskiej) wyskoczył na moją wysokość i z kierunku przeciwnego ruszył błyskawicznie w moją stronę wydając przeraźliwe piski. Zauważyłem jeszcze jego wystawione szpony. Zbaraniałem, wystraszyłem się nie na żarty, wymachiwałem rękami, krzyczałem. 5 metrów przed lotnią wyskoczył do góry. Zmieniłem kierunek lotu od zbocza na jezioro, znów nagle zaatakował. Drugi atak był identyczny. Po chwili zauważyłem, jak siada na drzewie i wszystko stało się jasne: gniazdo. Wszedłem w jego terytorium i pokazał mi, kto jest królem przestworzy.A myślałem, że ja hihi. Z nad jeziora chciałem z powrotem dostać się na zbocze, niestety już dusiło tak, że musiałem odejść do lądowania na lotnisku. Do dzisiaj pamiętam jak orzeł zmusił mnie do lądowania. Kolega Wierzbowski opowiadał czy opisywał zdarzenie w Austrii, gdzie orzeł dotkliwie poranił lotniarza. Taką oto przygodę przeżyłem podczas jednego lotu na Żarze.









5. Pechowe zawody

Wzorem poprzedniego Ogólnokrajowego Gwiaździstego Zlotu Lotniarzy, z udziałem ekip zagranicznych (zawsze przyjeżdżali tylko Czechosłowacy), który odbył się w dn.10-12.V.1985r. w Ustroniu, przy współudziale Aeroklubu ziemi Rybnickiej, a konkretnie Sekcji Lotniowej KWK Jastrzębie, w 1986r. organizujemy kolejny Zlot Gwiaździsty w Ustroniu. Jest sierpień lub wrzesień, ja pełnię obowiązki kierownika sportowego, kolega Mitras pełni obowiązki kierownika zawodów, a Jacek Kibiński sędzią głównym zawodów. Sędziów startowych nie pamiętam. Udział w tych zawodach biorą same znane nazwiska w Światku lotniarskim Polski południowej. Jest drugi dzień zawodów, konkurencja: "przelot po trasie trójkąta" Ustroń-Skoczów-Goleszów-Ustroń. Pogoda nie nastraja optymistycznie do przelotów, rój lotniarzy kłębi się nad Równicą, nikt nie odchodzi na przelot i nie próbuje odchodzić, warunki kiepskie. Siedzimy z kolegą Mitrasem na lądowisku przy stoliku sędziowskim. Jacek Kibiński zjeżdża ze szczytu na lądowisko. W pewnej chwili, spoglądając na Równicę zauważam zbliżającą się ciemną chmurę od strony wschodniej, również zauważam już bardzo wysoko nad szczytem lotniarzy, naradzam się z kolegą Mitrasem, czy nie przerwać konkurencji... Decyduję się na przerwanie konkurencji. Schylam się do skrzyni po rakietnicę. W tej samej chwili słyszę w radiostacji głos, który mrozi mi krew w żyłach. Sędzia startowy krzyczy, że doszło do poważnego wypadku na starcie!!! Nastąpiła konsternacja... Zawiadomiłem pogotowie i szybko udałem się samochodem na start, żeby stwierdzić, co się stało. Po drodze zauważyłem w strugach potężnego deszczu i wichury rozrzuconych po niebie lotniarzy. Po przyjeździe do góry sędzia startowy zrelacjonował mi, co się stało. O ile dobrze sobie przypominam, pilot wybrał niefortunny start, kiedy nad szczytem Równicy warunki lotne nie pozwalały na start (źle ocenił warunki pogodowe). Wszyscy lataliśmy na własną odpowiedzialność, tak zapewne jest również i dzisiaj. To jest jedna z nielicznych sytuacji nieprzyjemnych, do których dochodzi podczas uprawiania tego typu sportów. Spadł również na mnie nieprzyjemny obowiązek zawiadomienia rodziny, ale już taka rola organizatora. Bardzo się ucieszyłem, kiedy dowiedziałem się, że wszyscy, którzy byli w powietrzu, cało i bezpiecznie wylądowali. W tym czasie nie było telefonów komórkowych, zero łączności.
Taka spotkała nas przygoda podczas w/w zawodów. Jak dziś pamiętam walkę kolegów: Cieślara, Piwowara, Ornatkiewicza i innych, którzy za wszelką cenę próbowali lądować gdzie się dało w wichurze i strugach deszczu. Zostaliśmy zaskoczeni zmianą pogody. Pomimo, że radiostacja była na częstotliwości kontroli portu bielskiego, nie zostaliśmy ostrzeżeni o zbliżaniu się niebezpieczeństwa. Pozdrawiam, pulsar.









6. Będziesz kopał Warszawiaka...?

Przeglądałem ostatnio forum pt."Myśli zebrane o lataniu". Pod jednym z aforyzmów zobaczyłem nazwisko kolegi Jacka Kibińskiego z Krakowa i przypomniała mi się pewna dziwna historia. Otóż jest połowa lat 80-tych, lato, lipiec lub sierpień. Nie pamiętam dokładnie. Dojeżdżając samochodem do lotniska na Żarze spojrzałem przez okno w stronę Żaru, zauważyłem dwie lotnie na zachodniej stronie Żaru. Kiedy podjechałem pod stary hangar lotniowy, który dzisiaj już nie istnieje (obok domku starej szkoły szybowcowej) zauważyłem te same lotnie ostro nurkujące w kierunku lotniska. Wylądowali po przeciwnych stronach lotniska. Po wyczepieniu się z uprzęży ruszyli ostro do siebie, wymachując rękami i krzycząc. Podchodząc do nich już z daleka usłyszałem gwałtowną wymianę zdań... cyt."Ty Krakusie, będziesz kopał Warszawiaka??? "Nic z tego nie rozumiałem. Jacek po uspokojeniu się zrelacjonował mi pokrótce, co się stało w powietrzu. Mianowicie student medycyny z Warszawy latał już w pozycji leżącej. Tak, jak my wszyscy. Natomiast Jacek wolał latać w pozycji siedzącej, no i zdarzyło się. Jacek leciał sobie spokojnie na zachodnim zboczu w pozycji siedzącej, natomiast student z Warszawy nie widząc Jacka nad sobą, podleciał pod Niego tak blisko, że nastąpił efekt przyssania dwóch skrzydeł. Jacek zorientował się, co się stało i zdawał sobie sprawę z jakim zagrożeniem przyszło Mu się spotkać. Ratując siebie i kolegę próbował nogami odepchnąć lotniarza pod Nim. Ponieważ pierwsze próby spełzły na niczym, zaczął kopać i odpychać lotnię z jeszcze większą siłą, uszkadzając pokrycie lotni pod sobą. Natomiast lotniarz pod Nim nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje. Odczuwał tylko silne uderzenia z góry. Wyobraźcie sobie to uczucie: lecisz sobie spokojnie 300m nad ziemią, a tu ktoś z góry kopie Ci lotnię...?!!! I tu ostrzeżenie dla kolegów pilotów: nie podlatujcie za blisko do siebie na pogaduszki, bo może Was spotkać podobna historia, hehe. Może kiedyś Jacek Kibiński opisze to zdarzenie.


 Na drugim planie (z brodą) - student AM z W-wy, jeden z bohaterów powyższej historyjki alt









7. Blaski i cienie

Tam w powietrzu latając z orłami doznawaliśmy prawdziwej satysfakcji. Niewielu ludziom było dane podglądanie tych cudnych ptaków w ich naturalnym środowisku. Będąc w tym samym kominie co bociany, odwieczni właściciele przestrzeni, oglądaliśmy widoki, o których ludzkość marzyła od tysięcy lat. Nikt, jak pilot lotni nie potrafił się zbliżyć do tych cudów natury. Człowiek odwiecznie marzył o przyprawieniu sobie skrzydeł i choć na chwilę bycia ptakiem. My tego wszystkiego doświadczaliśmy. Choć czasem przyszło nam płacić NAJWYŻSZĄ CENĘ JAKĄ JEST ŻYCIE.
Opowiem o takiej historii. Żar lata 80-te, niedziela. Jest nas na szczycie spora gromadka pilotów, bo dodatkowo kolega Wierzbowski prowadzi obóz lotniarski z Wrocławia. To był chyba październik, ale mogę się mylić. Pogoda parszywa, wieje, pilotowi lotni wiatr nie jest straszny bo nauczył się go wykorzystywać, ale jak rękaw na szczycie kręci od południa do zachodu, to nie pozwala na start. Biegamy podpięci od startu na południe (start południowy usytuowany był 150m od szczytu, w połowie długości zbiornika, 20 metrów niżej), to znowu na szczyt, - kiedy rękaw pokazuje zachód. Znudziła mi się ta ciuciubabka z wiatrem, koledzy znowu pobiegli na szczyt, ja zostaje sam na starcie południowym. Stoję podpięty, gotów do startu, jak tylko icek na mojej lotni pokaże południe. Wiatr kręci w dalszym ciśgu, uniemożliwiając mi start. W pewnej chwili słyszę za sobą "Kolego, przepuść mnie." Zaaferowany startem z gęsią skórką, z powodu trudnych warunków nie słyszałem, ze ktoś z tyłu stoi i jest gotów do startu. Jestem zły, czatuję, żeby wreszcie wystartować, a tu mi ktoś przeszkadza. Nawet się nie odwracam by zobaczyć co to za kolega, tak jestem skupionym, by wreszcie odpalić. Twarz zobaczę później. Po chwili słyszę znów z tyłu "Przepuść mnie, bo o 16-stej mamy pociąg do Wrocławia". Ciekawe, myślę, jak ty chcesz wystartować? Jednocześnie schodzę z ścieżki startowej. Na sekundę wiatr się prostuje, nie zastanawia się, startuje. Obserwuję jego lot i widzę, jak go w powietrzu poniewiera. Po chwili niknie mi jego sylwetka za zboczem. Jestem w dalszym ciągu podpiętym, przenoszę lotnię na ścieżkę startową. I nagle docierają do mnie głośne krzyki, ze szczytu obserwuję jak w moim kierunku z góry biegną Miciński i Mitras, innych dzisiaj kolegów nie pamiętam już. Docierają do mnie ZŁOWIESZCZE SŁOWA, kolega, który przed chwilą stąd startował zerwał się z lotni. Biegniemy w uprzężach na dół, szukamy, jednocześnie mamy nadzieje, że przeżył, bo las, bo nieduża wysokość nad zboczem. NIESTETY. Stoimy wszyscy zrozpaczeni, jest nam bardzo smutno, ubył jeden z nas. Z tego co pamiętam bezpośrednią przyczyną była źle obrobiona blacha węzła centralnego tj. ostra krawędź, która spowodowała przecięcie linki, na której wisiał pilot. Od tego wypadku naszego kolegi wszyscy założyliśmy dodatkową asekurację, a przedtem różnie to u niektórych pilotów wyglądało. A JAK TO KOLEDZY WYGLĄDA U WAS???? pozdrawiam serdecznie. Pulsar









8. Zawietrzna

Na kursie szybowcowym coś mówili o zawietrznej, o zagrożeniach z niej wynikających. Na szkoleniach lotniowych, kursach ostrzegali itd. Już latam kilka lat, a takowej jakoś do tej pory nie spotkałem. Jak na Żarze wieje wschód, to całe bractwo zamienia się w tragarzy i wynosi lotnie na Czupel. A jak jest nasz słynny pojazd sekcyjny "Ułaz", którym dzielnie dowodzi Piwowar, to jedziemy pod wyciąg na Czantorię. Dla młodszych kolegów, - w tych czasach nie było lotniarza w Polsce, który odwiedzając Żar nie korzystał z naszego łazika. Nie wyobrażacie sobie co on potrafił. Często szef techniczny Aeroklubu narzekał, że benzyna z Aeroklubu Śląskiego, a wozimy lotniarzy z Aeroklubu Wrocławskiego czy Słupskiego albo licznej sekcji Krakusów, którzy już na stałe opanowali nas łazik i podchlebiali się Piwowarowi jak mogli. No ale miało być o zawietrznej. Sobota, dzień pochmurny, pustki w powietrzu nad Żarem, ani słońca, ani lotniarzy. Pod hangarem lotniowym spotykam znudzonego Janusza Karasiewicza. Postać nietuzinkowa, późniejszy konstruktor lotniczy, wytwórca kilku typów samolotów, pilot lotniowy i samolotowy, ginie później w Bydgoszczy śmiercią lotnika. Gdy tak się zastanawiamy obaj co robić, bo tam na górze wieje chyba wschód, zauważamy nad Żarem sylwetkę lotniarza. Cieszymy się, że za kilka minut sytuacja się wyjaśni. Do lotniska na rzęsach dochodzi Zdzisiu Sznapka i tłumaczy, że startował przy dużej odchyłce wschodniej i bardzo dusi. Poradził nam, że po starcie mamy kierować się na środek jeziora, a po osiągnięciu go, w lewo 90 stopni i prosto do lotniska. Nie ma nikogo więcej, pakujemy nasze lotnie na mój samochód i jazda po znanych nam serpentynkach na szczyt. Rzeczywiście rękaw na górze pokazuje 80% odchyłki wschodniej. Postanawiamy czekać, może coś się zmieni. Rękaw jak zamurowany!!! Po godzinie Janusz oświadcza, że ma dość czekania i będzie startował, bo w nowo budowanej remizie strażackiej, która jest vis a vis naszego hangaru piwa zabraknie. O dziwo start mimo dużej odchyłki wychodzi mu dobrze. Zostaję sam, postanawiam jeszcze trochę poczekać. Mija godzina, wiatr się uparł i już nie pomagają wszystkie znane lotniarskie zaklęcia. Myślę sobie, że Janusz już któreś tam piwo zalicza. Podejmuję decyzję o starcie. Jestem gotowy, z duszą na ramieniu ustawiam "Kaniona" w kierunku na wschód, a sam biegnę na północ. Dziwnie to wygląda, postronny obserwator pomyślałby: lotnia sobie a pilot sobie. Ciężko wychodzę w powietrze, uff... stres mija w powietrzu. Spokój. Spoglądam na wariometr mechaniczny, elektronicznych jeszcze nie mieliśmy. Więc nic tam nie piszczy, pokazuje "0". Płynnie przechodzę na południowe zbocze i za radą Zdzisia Sznapki kieruję się na środek jeziora. Myślę, nie taki diabeł straszny. Nadal "0", wariometr pokazuje wysokość 400 metrów, więc wszystko ok. Właśnie przed sekundą zrobiłem zwrot lewo 90 i nagle rany boskie, co się dzieje? Włosy stają mi dęba pod kaskiem. Jestem nad środkiem jeziora, a lotnia stanęła w miejscu i zupełnie zamieniła się w kamień. Tafla jeziora błyskawicznie rośnie w oczach. ZAWIETRZNA. PANIKA. NA ZAWIETRZNEJ JESTEŚ BEZRADNY. Przypominam sobie nagle, że jestem asekurowany drugim sznurem na którym wiszę, ale on jest na węzeł i pod wodą go nie odplączę. Spojrzałem na wysokościomierz - 80 metrów do wody. Nagle poczułem, że lotnia ruszyła i leci w kierunku brzegu. Wstrzymuję oddech, już jestem nad placem składowym elektrowni w budowie. Dziesiątki ton składowanego żelastwa, lądowanie tam to pewna śmierć, nie ma wolnego metra przestrzeni. Kątem oka dostrzegam na skraju placu 3 duże drzewa. Celuję w środkowe, - jedyny ratunek. I nagle w ułamku sekundy zauważam, że środkowa część jest już zajęta. Widzę jak ktoś rozpaczliwie mi kiwa "nie tutaj!" Poznaję Karasiewicza i Micińskiego, na drzewie pomaga Januszowi zdjąć jego lotnie z zielonym pokryciem. Gwałtownie wypycham z całej siły do przodu sterownicę, mój "Kanion" ociężale podnosi się i pnie się do góry w kierunku czubka drzewa, pokonuje go i z drugiej strony zjeżdża ze mną błyskawicznie w kierunku gleby. Pryska sterownica, a moja twarz ma bliskie spotkanie z błotem. Z drzewa klnie Janusz: "Musiałeś wybrać cholera to drzewo?" Odpowiadam błyskawicznie: "A Ty?"
SPOJRZELIŚMY NA SIEBIE I WYBUCHNĘLIŚMY SERDECZNYM ŚMIECHEM. Piwo smakowało jak nigdy...... Pulsar.









9. Moje pierwsze lądowania

Jak mi wyszedł pierwszy udany start podczas nauki spod szkoły, to wylądowałem na dachu autobusu, który z wycieczką tarabanił się po serpentynkach do góry. A żeby było śmieszniej, to w owym autobusie jechały członkinie kółka różańcowego z jednej parafii, której już dzisiaj nie pamiętam. A jechały się modlić do kapliczki, która stała przy drodze na Żar.
Ale im stracha napędziłem, kiedy kończyłem dobieg w okolicach SZOFERKI.
A jeszcze lepiej było, kiedy podczas nauki lotnia leciała tam gdzie chciała, a nie tam gdzie chciał uczeń-pilot. Po starcie spod szkoły (a był to już wieczór) lotnia uparła się lecieć mimo moich wysiłków w prawo przyziemiając na małej łące obok lotniska. Śmiertelnie przeraziła byka, który się spokojnie pasł. Widział to gospodarz i zamiast gonić byka, zaczął gonić mnie. A że w ręku miał siekierę, to o mało nie wystartowałem na lotni pod górę i to z wiatrem. To byłby ewenement na skalę światową hihi.
Pozdrawiam wszystkich i STARĄ GWARDIĘ TEŻ. LATANIE JEST CUDOWNE. Pulsar









10. W niewoli u byka

Zadzwonił do mnie kiedyś kolega Cieślar i prosi, żebym przyjechał na Goleszów z motolotnią, bo organizuje festyn czy piknik lotniczy w najbliższą sobotę. Obiecuję, że przyjadę. Dla młodszych kolegów: Goleszów - miejscowość kilka kilometrów na południowy-zachód od Skoczowa, dawna szkoła szybowcowa. Tam szkoliła się cała plejada polskich szybowników w Polsce powojennej. Napisano kilka ciekawych powieści dotyczących działalności lotniczej na tym terenie. Jako młode pacholę zaczytywałem się tymi opowieściami. Dzisiaj już nie pamiętam ani tytułów ani autorów. W latach 50-tych szkoła podlegała pod Aeroklub Śląski, potem pod Aeroklub Bielski. Teraz od wielu lat zapomniana. Tam czasem oblatywaliśmy nasze lotnie czy organizowaliśmy pikniki, czasem przy współudziale Aeroklubu Bielskiego.
Dotrzymałem słowa, z kolegą z Cieszyna, który ma również swoją motolotnię przygotowujemy się do lotów na Goleszowie. Pogoda nie bardzo, wieje silny wiatr i jest b.zimno. Cierpimy z zimna i zdrowo huśta w powietrzu. Z przerwami jesteśmy już 3godziny w powietrzu.
A teraz będzie o byku. Zbliżał się wieczór, decyduję się na jeszcze jeden lot, bo wiatr zupełnie ustał. Kolega rezygnuje, dostał gorącą herbatę. Tak przyjemnie w powietrzu, że przegapiłem czas lotu. Na 400m jeszcze dobra widoczność, a na ziemi już ciemno. Wystraszyłem się co-nieco, zamykam gaz i na ściągniętej sterownicy pruję w kierunku ziemi. Na 50m wyrównuję, CHOLEWCIA NIE WIDZĘ JUŻ ZIEMI, ląduję po omacku. Teren dobrze znam, koła dotykają ziemi. Ufffffff wyłączam szybko zapłon, to tak na wszelki wypadek jakbym trafił na przeszkodę. Zalega totalna cisza, motolotnia toczy się jeszcze kilka metrów i zastyga w bezruchu. Siedzę na siodełku i trawię lot i samo lądowanie. Poza tym czekam aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. I NAGLE CO TO??????? Coś dużego i czarnego stoi pół metra od motolotni i patrzy w moim kierunku. Rany boskie, rozpoznaję w tej czarnej zjawie dużego byka. Znieruchomiałem ze strachu, rozpaczliwie rozglądam się, czy nie ma gdzieś właściciela tej zjawy. A on stoi i patrzy na mnie. Nie wiem co robić i nie wiem co on kombinuje. Czuję jego oddech na mojej twarzy boję się jego ataku, jestem uwięziony na amen. To już trwa długo, boję się spojrzeć na mój podświetlany zegarek na przegubie ręki. Byk stoi nieruchomo jak zamurowany, myślę, że może się zdrzemnął. I nagle w miejscu odwraca się i pokazuję mi swoją tylną półsferę. Myślę: "teraz mnie czymś poczęstuje". Ale nic się takowego się nie dzieje. Już wiem, obraził się na mnie, że nie odzywam się do niego. Chyba dał mi znać, że audiencja skończona. Delikatnie szarpię za bezpiecznik pasów bezpieczeństwa. Nie schodząc z motolotni, wycofuję się rakiem do tyłu. Jestem wolny. TAKĄ OTO MIAŁEM PRZYGODĘ podczas drugiego bliskiego spotkania z bykiem w Goleszowie. Pozdrawiam Pulsar.









11. Nie latajcie w Boże Ciało

Roku Pańskiego 1994, święto "Boże Ciało". Jadę z przyjacielem i moją motolotnią na lotnisko Aeroklubu Sląskiego polatać. Okazja - wolny dzień, o długim weekendzie wtedy jeszcze nikt nie słyszał. Pogoda parszywa jak dziś w Rudzie Sląskiej, - wiało tak, że o mało skrzynki z kwiatami nie poleciały na przelot z balkonu. A o deszczu nie wspomnę. Więc jestem na lotnisku, a tam puchy-hangary pozamykane, brać lotnicza smętnie porusza się po okolicach portu. Pytam co jest? Odpowiadają: Dzisiaj się nie lata, bo Boże Ciało. Zwracam się do mego przyjaciela: ”Cholera, człowiek ma pierwszy dzień wolny w miesiącu, bo w górnictwie pracuje się na okrągło i masz babo placek”. Jestem zdesperowany lecieć, bo nie wiem, czy następnym razem szef da się oszukać umierającą babcią i da wolne, chociaż wie, że gdybym chciał wybrać na siłę zaległy urlop, to przez 2 miesiące nie było by mnie w pracy. Tarabanię się na drugie piętro do zawiadowcy po zezwolenie na start, a on swoje, że dzisiaj... itd. Jestem zły, jak nie ma oficjalnego zakazu to polecę. Mam zgodę tylko do 600m i tylko po kręgu. Myślę: dobre i to, w powietrzu byłem ostatni raz pod koniec kwietnia, a tu już czerwiec.
Szybko uzbrajamy moją maszynę, bo pogoda wyraznie się psuje. Wieje z zachodu 6/7, w porywach do 10-ciu. Startuję. Do 100m turbulencja jak cholera, wyżej już spokojniej. Zaliczam pułap 600m i latam sobie po kręgu. W planie lotu - godzina w powietrzu, a ja już po pół zamarzam na sopel lodu. Wtedy jeszcze nie miałem kabinki i nie było się gdzie schować. W międzyczasie wiatr zmienił kierunek na południowy. Zaczynam odczuwać DRESZCZYK, bo jeszcze nigdy na naszym lotnisku nie lądowałem, kiedy wiało z południa i na dodatek silnie. Cały szkopuł w tym, że trzeba podchodzić znad portu, prostopadle do pasa trawiastego, a za nim jest pas betonowy. Więc myślę sobie: jak nie posadzę na trawiastym, to posadzę na betonowym, bo za nim jest część lotniska nie używana i trawa sięga metra. 50 minut w powietrzu, ja jestem sztywny, nawet kombinezon lotniczy wojsk OPK nie pomaga. Schodzę z 300m i przymierzam się do lądowania na 100. zaczyna się huśtawka. Jestem nad portem, a tu 20 do góry, 20 na dół i tak bez przerwy. Wyskakuję na 200. Jest spokojniej, paliwa mam jeszcze na 2 godziny, tylko to zimno i ta huśtawka. Z tych emocji robi się cieplej. To właśnie te emocje, które tak lubimy, do których świadomie ciągle dążymy i ten ciągły sprawdzian samego siebie, ta walka z ogarniającym strachem tam wysoko w górze, to chłodne myślenie i ten przyjemny głos przyjaciela w słuchawkach radiostacji, a po wylądowaniu ta wszechogarniająca nas duma. Przymierzam się jeszcze raz, wiem, że teraz muszę zejść niżej nad port. Nie na 80m, a na 60m. Znad wysokich, starych drzew, które sięgają co najmniej 40 metrów. Wytrzymuję nerwowo, manetka gazu w ciągłym ruchu, mijam latarnię portu umieszczoną na dachu. Już jestem nad pasem trawiastym, zbliża się pas betonowy. Rzuca, jak nie wiem co, ale usiłuję posadzić motolotnię na trawiastym. Wreszcie. Twardo bo twardo, ale ląduję, by za sekundę usłyszeć TRZASK i gwałtownie motolotnia zatrzymuje się. Wiem, że na coś najechałem w trawie. Wyłączyłem silnik, po oględzinach okazało się, że przednie koło podczas lądowania uderzyło w ostrą krawędz pasa betonowego i zostało do połowy ścięte. MOWIĘ WAM NIE LATAJCIE W "BOŻE CIAŁO". Pozdrawiam serdecznie wszystkich. Pulsar









12. "Padnij"

...Beata (Ślezińska - przyp.red.) wyszła za Kazia Gancorza. W naszej sekcji było dwóch braci. Wspomniany Kaziu i Andrzej. Z tym, że Kaziu z niewiadomych mi przyczyn w połowie lat 80-tych, albo jeszcze wcześniej przestał nagle latać, choć latał dobrze i odważnie. Natomiast Andrzej latał długo.
A teraz o Beacie Ślezińskiej. Rodzący się talent w lataniu na lotniach, na zawodach kosiła nas mężczyzn, - ojoj nie było to w smak niektórym kolegom (męska ambicja). Personel naziemny mówi: "męski szowinizm" hi hi. Niestety w trakcie oblatywania swojej nowej lotni 5-tej generacji spod szkoły, coś poszło nie tak i przy lądowaniu, czy przy starcie uderzyła głową o podłoże i doznała urazu kręgosłupa szyjnego. Przeszła skomplikowaną operację.
A teraz będzie weselej, bo przypomina mi się zabawna historia, jak to Beata zmusiła moją mamę do NATYCHMIASTOWEGO PADNIJ.
Pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych zawody na Żarze były rozgrywane w zasadzie na celność lądowania - centrum koła 25 m. Pilot startuje z Żaru, trafia w środek - to max punktów. A jak ląduje poza, to odlicza się punkty. W późniejszym czasie celność lądowania przenosi się również do rodzącego się motolotniarstwa. Więc biegam podczas zawodów na celność z taśmą mierniczą i notesem, gdzie zapisuję wyniki lądujących zawodników. W powietrzu Beata kręci ósemki i przymierza się do lądowania. Podnoszę wzrok znad notesu, gdzie zapisałem wyniki lądującego wcześniej Zygmunta Kubińskiego i szukam Beaty na tle nieba, nie widzę. Nagle ukazuje się od strony wschodniej lotniska (poprzednicy lądowali od zachodu lub południa). Leci na wysokości 2 metrów z ogromną prędkością. Dzień był bezwietrzny, sęk w tym, że od wschodu stoi liczna grupa sympatyków lotniarstwa, turystów i rodzin lotniarzy, a wśród nich i moja rodzina z mamą czele. Zrobiło się niezłe zamieszanie, bo ktoś zauważył celującą w nich Beatę. Bractwo się w panice rozbiegło, a mama się zagapiła w tym całym zamieszaniu. Nagle się obróciła, ich spojrzenia musiały się spotkać ZDĄŻYŁEM KRZYKNĄĆ "PADNIJ" i na sekundę przed katastrofą moja mama wykonała chyba pierwszy raz padnij na komendę, jak w wojsku. A Beata wylądowała w samym centrum koła.
Pozdrawiam Pulsar.









13. Dawnych lotów czar

Opowiem wam dzisiaj historyjkę związaną z bezpieczeństwem naszego latania.
Ustroń-Równica, 1986 lub1987 rok, - już nie pamiętam -, to akurat jest w tym temacie nieistotne. Zawody: chyba Mistrzostwa Śląska, albo zawody o puchar Naczelnika miasta Ustronia, - w tym temacie też nieważne. Pora roku: chyba koniec lata. Znów udało mi się załapać na sędziego startowego, hihi. Nie muszę liczyć na dole wyników i wykłócać się z zawodnikami. Sędzia startowy puszcza zawodników, albo i nie. No właśnie!!!!! I tu zaczyna się historyjka.
Niedziela, wyjątkowo dużo turystów na starcie z uwagi na pobliskie schronisko pod nami. Któż nie odwiedził tych stron... - u podnóża Równicy duży zespół sanatoryjny. Więc kuracjusze chcieli na pewno pokazać bliskim, którzy ich odwiedzali tych ”waryjotów”, co się z góry rzucali na szmatolotach w wiadomym celu zabicia się. A my właśnie mieliśmy lądowisko koło tych sanatoryjnych budynków i chyba niejeden z pilotów lądujących zapatrzył się na balkony, gdzie opalały się piękne kuracjuszki. A potem załatwialiśmy straż pożarną, żeby amatora darmowego podglądania kuracjuszek ściągnąć z drzew. Ale wracajmy na szczyt Równicy. Ludzi tłum, jest nawet polskie radio pod postacią ładnej redaktorki, która właśnie przeprowadza wywiad z kolegą Okręglickim, bo po cichu szepnęliśmy redaktorce, że to Mistrz Śląska. (Z daleka nam się odgrażał, że się zemści, hihi. Pogoda kiepska z tendencją do pogarszania się, wiatr zachodni 6/7. Pierwsze starty przebiegają gładko, później robi się gorąco, wiatr się nasila. Każdego zawodnika przed startem sprawdzam, czy wszystko jest na miejscu z uprzężą, z podwieszeniem i ze skrzydłem. Moment startu sam wybiera. Zaczyna się CYRK. Piąty zawodnik po starcie nie może wyjść nad las, rotor znad dyszy odrzuca go, zgrzyt łamanych gałęzi, leży. Ta sama sytuacja powtarza się z następnym. Leży. Rotor przy silnym wietrze nie puszcza. Konsternacja w ekipie zawodników i nerwowe poruszenie. Czekamy!!!!! Do startu przygotowuje się Okręglicki. Płynnie dochodzi do lasu i zostaje odrzucony, ale dobry plan chyba obmyślił, bo nie odpuszcza tylko ślizga się ”liżjerą” lasu w dół w kierunku schroniska, rozpędza lotnię i gwałtownym zwrotem w prawo wychodzi ponad las i wchodzi nad dyszę. Nie wyglądało to ciekawie, UFF. Zauważam wśród zawodników zdenerwowanie. Stoję na ścieżce startowej i w pewnej chwili słyszę głośne słowa skierowane do mnie: ”Odsuń się, startuję”- krzyknąłem ”Jak cię sprawdzę!”. On krzyczy: ”Odsuń się”, jednocześnie rozpoczynając rozbieg. Stoję twardo na linii startu, co zmusza go do zatrzymania. Jest bardzo zły. Podchodzę do niego i kieruje wzrok na główny węzeł i MROZI MNIE. NIE WPROWADZIŁ LINKI NOŚNEJ DO KARABINKA, TYLKO BYŁA PRZYSZCZYPNIĘTA CZĘŚCIĄ RUCHOMA BLOKADY. NA 100% ODPADŁBY W POWIETRZU. BRRRRRRR. Pokazuję mu palcem na węzeł, opuszcza wzrok, odchodzi. Czekamy, wiatr się uspokaja. Wznawiamy starty i wszystko odbywa się już normalnie. Moje przesłanie dla młodszych kolegów: Jak robi się nerwowo, to jest znak, że trzeba jeszcze raz sprzęt dokładniej sprawdzić, a jest co sprawdzać, latający koledzy to wiedzą. ALBO odpuścić w tym dniu, nawet jak tak daleko się jechało. I pamiętajcie: w naszym sporcie walczy się TYLKO o kawałek papieru, jakim jest dyplom, albo o kawałek szkła jakim jest puchar. Serdecznie pozdrawiam wszystkich pilotów i personel naziemny, który tak naprawdę zabezpiecza wam ściganie się z orłami. Oczywiście mam na myśli wasze żony i narzeczone. Pulsar









14. Lot nad jeziorem

Opowiem wam dzisiaj historię związaną z moim lataniem na motolotni, która o mało nie zakończyła się dla mnie tragicznie, albo co najmniej źle. A więc jest początek lat 90-tych ubiegłego wieku. Dzisiaj już nie pamiętam, kto z kolegów załatwił z ówczesnym dyrektorem dużej stadniny koni w Ochabach dużą łąkę, z której zrobiliśmy sobie bardzo wygodne lotnisko. Miejscowość Ochaby położona przy bardzo ruchliwej trasie Katowice-Skoczów-Ustroń-Wisła. Po starcie po lewej stronie drogi rozpościerała się cudowna panorama Beskidów, ze znanymi nam doskonale szczytami. Przecież prawie wszystkie przez nas oblatane na przestrzeni tych kilkunastu lat, kiedy wyłącznie lataliśmy na lotniach. Po prawej stronie - jak na dłoni Skoczów, miasto Zdzisia Sznapki, dalej na zachód - Cieszyn. Często będąc nad Cieszynem nie wiedzieliśmy, czy to polski Cieszyn czy już jesteśmy poza granicami kraju. Gdyby to było kilka lat wcześniej, dawno by bezpieka nas wszystkich wsadziła do ciupy. W stronę przeciwną, czyli w stronę Katowic to kraina stawów hodowlanych, a więc Goczałkowice, - tam się można było pogubić. Lataliśmy na tak zwanego nosa. Przed startem na mapie zapamiętywało się znaki charakterystyczne i w powietrze. Choć często na mapie co innego, a w terenie co innego. Trudno było o dobrą mapę, z przyrządów nawigacyjnych - to tylko busola, często nie skompensowana, a więc bezużyteczna. Jak się człowiek zgubił, a paliwa było mało i nie bardzo było wiadomo, w którą stronę do domu, to w tej krainie stawów szukało się bardzo długiego jeziora Goczałkowickiego (17 km). Ono podprowadzało w prawie już znane okolice. Jezioro Goczałkowickie - i tu zaczyna się historyjka. Sztucznie wybudowany zbiornik wody pitnej dla aglomeracji śląskiej. Pamiętam, jak w latach 70-tych ówczesne władze partyjne z wojewódzkiego komitetu PZPR w Katowicach zapewniały Tow. Gierka, że uczynią wszystko co w ich mocy, żeby ta inwestycja pt."Czysta Woda Dla Śląska" była oddana na Święto Odrodzenia Polski (22 lipca). Oczywiście, - jak mogło być inaczej -, towarzysze dotrzymali słowa, a że zalali wodą miejscowy cmentarz, kto by tym się przejmował. Wyszło to w 1997r. podczas tej wielkiej powodzi - trumny sobie pływały po jeziorze Goczałkowickim hihi TAKIE CZASY. No ale - jak to się mówi - dość polityki. jest 5. rano, wstajemy wcześnie, bo wiadomo: w powietrzu spokojnie, nie rzuca. Tankujemy nasze latadła do pełna (35 litrów). Zapowiada się długi, 3-godzinny lot. Jest piękny letni poranek, jesteśmy spragnieni latania, (obowiązki rodzinne, praca zawodowa itd.). W planie lotu dużo miejsc do odwiedzenia w promieniu 50 km. Umawiam się z kolegą, ponieważ lepiej zna teren będzie prowadził i gdybyśmy się rozłączyli, to o godzinie X spotykamy się nad uzdrowiskiem Goczałkowickim i razem już jeziorem lecimy na nasze lądowisko w Ochabach. Wtedy jeszcze nie miałem radiostacji pokładowej, choć razem z kol. Micińskim ukończyliśmy kilkudniowy kurs w Warszawie na Bemowie w 1989r., zdobywając certyfikat radiooperatora pokładowego, uprawniający nas do pracy na pasmach lotniczych.
Lot przebiega spokojnie (o ile można go nazwać spokojnym) W pewnej chwili kolega pokazuje coś palcem na dole, jednocześnie ostro pikując, - jak przystało na prawoskrzydłowego. Ja za nim, schodzimy na 20 metrów, bo okazuje się, że pod nami obóz harcerski. A że dochodziła godzina 6 rano, rozpoczynamy zuchom pobudkę. Cośmy tam wyczyniali, to dzisiaj strach pomyśleć. Budziliśmy gospodarzy po wioskach i chyba niejedna kura na podwórzu, przestraszona na śmierć, już gospodarzom jajek nie zniesie. Nigdy nie zapomnę kozy, która spokojnie pasła się na podwórzu. Tak ją przestraszyłem, pikując na 5 metrów, że biedna w panice skoczyła przez otwarte okno do pokoju. Oj gdyby ludzie mieli telefony wtedy. Nie minie 20 minut, jak za te wygłupy zapłacę. Jesteśmy już ponad 2 godziny w powietrzu, patrzę na mój wskaźnik paliwa, do lotniska 25 km. Pokazuje koledze - do domu. Ostatni punkt programu - dolatujemy do jeziora, schodzimy na 3-4m nad taflę i już środkiem koryta lecimy prosto do naszego lotniska. Spoglądam na prędkościomierz - 90km/godz. Zaczynam się denerwować, bo coś mało paliwa, - to przez te wygłupy. Zagapiłem się na wskaźnik paliwa i nie widzę kolegi, gdzieś go jeszcze poniosło. W oddali widzę już zbliżający się brzeg jeziora i budynki zabudowań gospodarskich, nad którymi trzeba przejść. W chwili kiedy chcę przejść na wznoszenie, do moich uszu dociera gwałtowny huk, jak by mi ktoś koło ucha z największej armaty wystrzelił. Zdrętwiałem, ze strachu instynktownie obracam się do tyłu, bo huk nie ustępuje. Tłumik widzę wisi ucięty i dynda przy samym pracującym śmigle. Jestem spanikowany, jak tłumik wjedzie w śmigło, to będzie naprawdę źle. Cholera, jak stracę śmigło, to się rozkwaszę na zabudowaniach gospodarskich. Myśli kłębią się pod kaskiem. Myślę: wyłączyć silnik i wodować? Odrzucam tę myśl, - przy tej prędkości to śmierć w wodzie. 50 metrów do brzegu, przechodzę delikatnie na wznoszenie, a ponieważ nieszczęścia chodzą parami, to dopiero teraz czeka mnie to najgorsze Otóż jestem na wznoszeniu, mijam z ogromnym hukiem brzeg jeziora i gęste szuwary, jestem gdzieś na 8 metrach, jak w powietrze podnoszą się dziesiątki kaczek, potężnych łabędzi i innego ptactwa wodnego. I ja w to wszystko wjeżdżam z prędkością 90 km/godz. W oka mgnieniu dociera do mnie myśl: JESTEŚ NAJWIĘKSZYM IDIOTĄ!!!!!! Uderzenia są tak silne i tak szybkie, ze zgłupiałem totalnie. Czuje ogromy ból w lewej nodze, oberwałem jakimś ptakiem. Na chwilę zamiera praca silnika, jednocześnie czuje potężne uderzenie w silnik w śmigło i widzę kątem oka, jak potężny ptak ma zrobione błyskawiczne harakiri. Sypie się pierze, jestem cały biały, boli mnie noga i ramię, zasłoniłem ramieniem twarz. Trwało to wszystko sekundy, ale dostałem solidną nauczkę za zlekceważenie podstawowych zasad zachowania się w powietrzu i nad zbiornikami wodnymi. Po 10 minutach ląduję zdenerwowany, totalnie wystraszony, obolały. Kilka godzin dochodzę do siebie. Bilans: Prawe ramię, w które oberwałem do dzisiaj pobolewa, lewa noga długo bolała. Motolotnia - na skrzydle zerwane wszystkie linki antyflaterowe, kilka dziur w pokryciu, końcówki śmigła uszkodzone, jedna z pomp paliwa urwana (miałem 2 pompy pracujące), wykrzywiona prawa goleń podwozia. Taki był bilans tego lotu. A mogło być zupełnie inaczej. Taka oto spotkała mnie przygoda podczas tego lotu. Pozdrawiam wszystkich. PULSAR






Komentarze
Dodane przez smyk w dniu - 2009-03-23 19:59:16
Wielkie WOW!!!
Dodane przez TomekP w dniu - 2009-03-25 19:33:21
Pulsar jesteś niesamowity, mam nadzieję że się kiedyś spotkamy, AGI co my byśmy bez Ciebie zrobili. WIELKIE DZIĘKI!!!!
Dodane przez pulsar w dniu - 2009-03-31 10:58:25
TOMKU. P tez mam taką nadzieje,ze kiedyś spotkamy śię na lądowisku.pozdrawiam Cię serdecznie. Pulsar :-)
Cytat z opowiadania "Dawnych lotów cza
Dodane przez Agi w dniu - 2009-07-01 04:36:43
...Znów udało mi się załapać na sędziego startowego (...) Sędzia startowy puszcza zawodników, albo i nie (...) 
Stoję na ścieżce startowej i w pewnej chwili słyszę głośne słowa skierowane do mnie: "Odsuń się, startuję". Krzyknąłem: "Jak cię sprawdzę!". On krzyczy: "Odsuń się", jednocześnie rozpoczynając rozbieg. Stoję twardo na linii startu, co zmusza go do zatrzymania...  
 
Taka niesubordynacja wobec sędziego startowego? Czy nie był to wystarczający powód do dyskwalifikacji zawodnika?