alt

Zapraszamy ponownie na spotkanie z relacją, którą znacie już z Forum, a która opisuje pewne nieplanowane lądowanie z września ubiegłego roku.

Przypominamy ten tekst, gdyż znany jest już ostateczny bilans lądowania, a dokładniej rzecz biorąc - akcji ratunkowej z nim związanej.

Na tej podstawie można sobie naocznie uświadomić, jak kosztowne może się stać nieplanowane lądowanie, mimo posiadania wszelkich ubezpieczeń.

 










Leslaw:

Niejednokrotnie byłem świadkiem opowiadań o lądowaniu na drzewach.

I niezależnie od tego czy było to słowo mówione czy też gdzieś na ten temat czytałem, zawsze pojawiało się u mnie poczucie politowania dla tych „lotniarskich oferm”, co to nie byli w stanie przewidzieć takich prostych wydarzeń i jakby na siłę sami się domagali tej loteńki na drzewie. I zawsze budziła się u mnie pewność siebie, że coś takiego to może się przytrafić wszystkim, tylko nie mnie.

Aż nadeszła niedziela, 25.09.2011.
Wyprawa w góry miała charakter mieszany, tzn. lotniowo-rodzinny. Cel wyprawy znany mi już z dwóch poprzednich lotów - górka Rauschberg. Moja kochana żona też już tę górę znała i zaplanowała z dziećmi wędrówkę po jej szczycie.
Tego dnia wiało z południa i z południowego zachodu. Na szczycie było już około 10 rozłożonych lotni i wszyscy startowali na północ, odczekując bąbli termicznych, pojawiających się regularnie w odstępie tak 8-10 minut. O godzinie 14:00 wystartowali pierwsi lotniarze i oblatując górę, zaczęli wykręcać termikę na jej południowym zboczu. W tym czasie ja już miałem rozłożoną lotnię i moja rodzina znikła wcześniej gdzieś na grani. Chciałem startować tak, aby dzieci mogły poobserwować tatusia w akcji, ale niestety o 14:30 jeszcze nie wrócili, a ja pomału zacząłem ubierać się i przygotowywać do startu, który nastąpił o 14:40.
Podążając śladami tubylców, oblatując górę i przelatując nad kolejką, szybko znalazłem się nad południowym stokiem. Termika jak na tę porę roku była zadziwiająco mocna. Kominy silne, ale wąskie i rwane, pchane przez wiatr na zbocze. Po 15 minutach krążenia nie udało mi się za bardzo uzyskać wysokości. Wprawdzie nie traciłem jej też, ale pragnienie wykręcenia się ponad szczyt i ujrzenia rodziny było bardzo mocne.
Południowa strona Rauschbergu jest dosyć specyficznie ukształtowana. Od strony zachodniej są gołe ostre skały, przechodzące na południowym zboczu w stromy, zalesiony stok. Na południu stromy stok ciągnie się od szczytu, a potem przechodzi 100 metrów niżej w rodzaj dużej polany, pokrytej dużą ilością wolno stojących drzew. Polana ta ma około 300 metrów szerokości, zanim zacznie się kolejna stromizna. Tworzy się tam też coś w rodzaju zatoki, to znaczy skały od zachodu wybiegają na południe dalej, niż reszta góry, tworząc krótszą cześć literki L.

Więc ja się tak bujałem, wlatując coraz to głębiej w literkę L i mając jej stopkę po lewej stronie. Jednak nie każdy taki wlot kończył się uzyskaniem wysokości, co zaczynało mnie coraz bardziej denerwować, a moje naloty kończyły się coraz bliżej zarówno zbocza po lewej strony ręki, jak i zbocza z przodu. A do drzew na dole wspomnianej już płaskiej polany też nie było daleko.
W czasie jednego takiego ryzykownego nalotu (chociaż jak leciałem, wcale nie uznawałem, że jest to ryzykowne), próba ucieczki w prawo nie powiodła się na czas. Silny bąbel termiczny z prawej strony uniemożliwiał mi skręt lotni w prawo, mimo że dwoma rękami powiesiłem się na prawej stronie sterownicy. Lotnia odkręcała dalej nieuchronnie w lewo. Byłem za nisko, aby ją dobrze przyspieszyć, a poza tym zrobiło się bardzo ciasno. Z lewej strome zbocze, z przodu strome zbocze, a w prawo nawet jakbym jakimś cudem na końcu zrobił ten zakręt, to nie byłbym w stanie wylecieć w dolinę. Potem to już były sekundy i chyba nigdy tak szybko nie myślałem i nie analizowałem sytuacji. Jak już wspomniałem, na polanie było dużo pojedynczych drzew, wiec lądowanie tam byłoby niefajne. Przez głowę przeszła mi tylko jedna myśl – w tej ostatniej fazie lotu muszę mieć pełną kontrolę nad lotnią – więc wprowadziłem lotnię w lewy zakręt, nadając jej też prędkości – kątem oka wcześniej wybrałem 30-metrową sosnę i wbiłem się w nią na wysokości około 10 metrów nad ziemią.

Lotnia po ustabilizowaniu na drzewie jednym skrzydłem wskazywała do nieba, a drugim opierała się o pień. Ja w uprzęży wisiałem jakieś 1,5 metra od pnia. W zasięgu ręki miałem jedynie niewielki konar, którego wytrzymałość trudno mi było ocenić. Starałem się nie robić gwałtownych ruchów. Dzisięć minut zajęło mi dotarcie przez gałęzie ręką do kieszeni uprzęży, gdzie miałem sznur ratowniczy i komórkę. Jeszcze z drzewa poinformowałem żonę o nieplanowanym punkcie wyprawy niedzielnej. W tym czasie nade mną przelatywali lotniarze, krzycząc o znak życia. Więc wiedziałem, że zostałem zauważony i że pomoc jest już w drodze. Kiedy przybyło dwóch pierwszych ratowników, ja już miałem spuszczoną moją linkę ratowniczą, którą wciągnąłem podaną mi linę taterniczą. Po zawiązaniu jej na najbliższej gałęzi, ratownicy z dołu sprawdzili wytrzymałość gałęzi. Właściwa ekipa ratownicza jeszcze nie dotarła, a ja już miałem dość tego wiszenia. Patrząc do tyłu pod katem – bo tylko wtedy widziałem ziemię, oceniłem jej odległość na około 15 metrów co bylo lekko przesadzone. A że stok był bardzo stromy, z drugiej strony pnia było to tylko 7 metrów, o czym poinformowali mnie faceci z dołu. I tu zrobiłem drugi błąd, decydując się na opuszczenie uprzęży. Stawiając nogę na życiówkę i używając dolnej części skrzydła, dotarłem do pnia, po którym przy pomocy podanej wcześniej liny zjechałem na dół. W czasie tej całej operacji nie doznałem najmniejszego uszczerbku na zdrowiu, co nie zmienia faktu, że opuszczenie uprzęży było sprzeczne z wszelkimi regułami, których się trzeba trzymać w takiej sytuacji. W moim przypadku odbyło się to bez konsekwencji, ale...
Na dole obecny był już lekarz, którego przywiózł helikopter. Po stwierdzeniu, że nic mi nie brakuje, pożegnał się i odmaszerował.
Za jakieś 15 minut dotarło następnych dwóch ratowników i ci mieli przy sobie sprzęt do wchodzenia na drzewo. Rozpoczęła się akcja uwalniania lotni. Ratownik wchodząc na drzewo, ścinał każdą gałąź. Dużo mu to zajęło czasu.
Doszli następni ratownicy. Było ich w sumie siedmiu. Lotnia została na linie spuszczona ostrożnie na dół. W trudnych warunkach  udało mi się ja szybko złożyć. Jedyna widoczna usterka to boczna rura sterownicy, za którą lotnia była spuszczana. Schodzenie z lotnią z góry do najbliższej drogi to temat na kolejne opowiadanie.
Nie muszę pisać, że pierwszą osobą witającą mnie na dole oprócz mojej kochanej żony i dzieci był pan policjant, który z niemiecką dokładnością obfotografował moje licencje i dowód ubezpieczenia.

Na rachunki za tę całą akcję czekam z lekkim niepokojem, pomimo posiadania ubezpieczenia. Zwłaszcza lot helikoptera będzie nietani. Ale co tam rachunki. Jestem przecież cały i zdrowy po walnięciu w sosnę na stromym zboczu na wysokości 1700 metrów, no i mam nadzieje że trochę mądrzejszy.
Tylko w głowie kłębią się ciągle myśli, dlaczego dopuściłem do takiej sytuacji.
Przecież to mogło się wszystkim przydarzyć, tylko nie mnie...






Dopisek, - 21.01.2012

Od feralnego lądowania na drzewie minęło prawie cztery miesiące i gdy zwrócono się do mnie z prośbą o dopisanie epilogu całego zdarzenia, krótko zawahałem się, ponieważ zdarzenie to chciałbym pomału wymazać z mojej pamięci.
Redakcja otrzymała wcześniej ode mnie informacje, które wydały jej się warte podzielenia się nimi z resztą lotniarzy - zwłaszcza z tymi, którzy coraz częściej wybierają się na latanie w Alpy.
Tymi informacjami są kwoty rachunków za akcję ratowniczą..., w której ja notabene byłem najmniej ratowany.
Cena przylotu helikoptera to 4320 Eur. Cena ściągnięcia lotni z drzewa i transport jej do doliny - 980 Eur. Razem 5300 Eur.
Gdyby do tego doszedł uszczerbek na zdrowiu, koszty ewentualnego pobytu i leczenia w szpitalu - mogłoby do tej ceny szybko doskoczyć jedno zero.


Niemiecki związek lotniowy DHV wydał specjalną informację, która bardziej dotyczy pralotniarzy, ale moim zdaniem lotniarzy też.

Jeżeli gdzieś się nieplanowo w górach szczęśliwie wyląduje, to należy przez znaki wizualne, czy radio, czy telefon, poinformować o tym osobę, która zapobiegnie podjęciu działań ratowniczych, np. w formie akcji poszukiwaczo-ratowniczej helikoptera.

Wszystkim pilotom wybierającym się na latanie w Alpy, życzę dalekich i udanych przelotów, bezproblemowych startów i lądowań, a w razie sytuacji niezaplanowanych i pechowych - dobrego ubezpieczenia.

Leslaw



alt