alt

Prognoza pogody na stronie DHV zapowiadała dobrą termikę po północnej stronie Alp.

Zdecydowałem spontanicznie wziąć jeden dzień urlopu i odpalić. Udało mi się namówić Piotrolota do wspólnej wyprawy do Zillertal.

 










www.dhv.de/db2/details.php?qi=glp_details&popup=1&item=1300








Jako, że zamierzałem pozostać w dolinie dwa dni, pojechaliśmy w dwa samochody – Piotrolot musiał być w sobotę w pracy.

Wstawanie przed piatą rano, lekki ból głowy.
O 8:15 jesteśmy na miejscu. Camping jeszcze spał, a my zastanawiamy się, jak wjedziemy na górę – chętnych za wielu nie było. Na szczęście Piotrolot odważnie zagadał instruktora lokalnej szkółki paraglajtowej i tym sposobem za 10 Eur od osoby około 10:00 byliśmy już na startowisku. Dzień wcześniej rozbieg do startu został oczyszczony przez jedynego przez nas spotkanego lotniarza (latał na Spyder) na tyle, że nadawał się do rozbiegu, bez ryzyka ugrzęźnięcia w mazi śnieżnej.
Niestety za bardzo się guzdrałem i praktycznie do startu byłem gotowy krótko przed 12:00, a najlepsze warunki do startu były około 11:00.







Lotnie składaliśmy na parkingu samochodowym w niezłym błocku, ale lepsze to było, niż się rozkładać w mokrym po kolana śniegu na bardzo stromym zboczu. Groziło to zsunięciem się na dupie do doliny, czyli że tak powiem, zaliczeniem trochę innego, niż zamierzonego lotu.
O 12:00, gdy Piotrolot stał już na starcie, wiatr zamarł, dolina przestała oddychać, a w plecy powiał nam zimny spływ z wyżej położonego i pokrytego śniegiem stoku. Trzeba przyznać, że się nieźle zdenerwowałem na cały świat włącznie z Piotrolotem, którego niesłusznie w moich myślach przeklinałem za zaistniałą sytuację, zapominając, że 30 minut wcześniej pomagał mi w składaniu lotni. No bo ja ciągle pracuję na masę mięśniową moich bicepsów, które powyżej 2000 metrów zrobiły się jeszcze mniejsze niż są zazwyczaj.

No więc Piotrolot tak stoi i już czarna przyszłość maluje się w postaci zjazdu z lotniami z góry. Obserwowałem 10 minut panujące warunki i stwierdziłem, że są momenty ciszy, gdzie wiatr w plecy praktycznie zanikał. Strome zbocze umożliwiało szybki rozbieg, więc uprzejmie poprosiłem (no może nie tak uprzejmie, sam już nie wiem) Piotrolota o udostępnienie wąskiego, oczyszczonego ze śniegu pasa startowego.
Po chwili stałem już gotowy do startu, a wiatr mocno boczny.
Mija minuta jedna, druga, trzecia, zamocowany przez Piotrolota icek lekko się wyprostował, więc dałem gazu. Zaraz po starcie – na filmiku tego za bardzo nie widać – podniosło mi lewa stronę skrzydła i wredny wiaterek chciał bardzo skrócić mój i tak krotki zlocik. Zdecydowana kontra no i oddalam się od zbocza.
Cumulusy wyglądały fajnie, tylko pracować jakoś nie chciały, chyba były za bardzo opite ostatnimi opadami i oparami. Obserwując lot lotniarza sprzed godziny, było widać, jak pomiatają nim turbulencje i jak po bardzo krótkiej walce obrał kierunek na lądowisko. Ja byłem zdecydowany powalczyć dłużej.
W sumie w tym locie według waria udało mi się zyskać jakieś od 300 do 400 metrów. Myszkując po zboczu od czasu do czasu, udało mi się cztery razy zakrążyć, zanim komin nie wypluł mnie, bądź też nie wykopał.
No i tak po około 30 minutach powitałem matkę ziemię.




W czasie lądowania przydało mi się doświadczenie nabyte podczas moich pięciu sezonów spadochronowych. W powietrzu w międzyczasie zaczęło robić się coraz bardziej niespokojnie, a Piotrolot wylądował parę minut po mnie. Niedługo po nas wylądował Atos, którego pilot opowiadał nam o właśnie dokonanych niekontrolowanych figurach akrobatycznych, które mu ten lot skutecznie obrzydziły.
Nagle na horyzoncie pojawił się Spyder. Spojrzeliśmy z Piotrolotem na siebie. Przecież on startował z godzinę przed nami – czyżby był ponad dwie godziny w powietrzu? "Odetchnęliśmy", gdy się okazało, że facet wjechał drugi raz na górę i odbył drugi krótki zlocik.
Zbliżało się popołudnie i trzeba było się decydować co robić. Niebo nad Zillertal zaciągnęło się.
Piotrolot zorganizował fajną wycieczkę, a jak do niej doszło możecie poczytać na Aeromanii.

W tym dniu nas jeszcze lekko skropiło i to zadecydowało, że zrezygnowałem z latania w sobotę i już w piątek wieczorkiem wróciłem do domu. Trochę to wszystko kosztowało energii – ten 30-minutowy zlocik. No cóż – mamy to szczęście z Piotrolotem, że w odległości niecałych 150 km mamy startowiska, których przewyższenia wynoszą często ponad 1000 metrów. Pozostaje odczekać," kiedy to powietrze wreszcie "wyschnie" i znów powita nas............. Greifenburg.


 

 

alt