cel podróży- krym
(Tekst z 20.10.2009
zdjęcia: Rusłan-1,3,4,5,6,7  Wojtek-2)


W przeciwieństwie do wcześniejszych wątków Rusłana, nie chciałbym,
aby otwarty przeze mnie temat był traktowany jako kolejna reklama wyjazdu na Ukrainę.
Chciałbym, aby zawarte tu informacje w miarę obiektywnie przedstawiły korzyści lub ich brak w wyjeździe na Krym. Ma on może trochę pomóc w odpowiedzi na następujące pytania...
      

1. Po co jadę na Krym?
2. Podróż
- najkorzystniejszy dla mnie środek lokomocji
- przekraczanie granicy
- unikanie mandatów itd.
- opisy restauracji po drodze (jak sie komuś kanapek nie chce robić itd.)
3. Przyjazd na górę Klemientieva
- osoby kontaktowe (w jakim języku można się dogadać)
- zakwaterowanie
- wyżywienie
- życie na codzień na górze (w końcu najczęściej jesteśmy tam z dwa tygodnie)
4. Gdzie latamy na Krymie?
- opisy miejsc do latania przy poszczególnych kierunkach wiatru, dojazd, środki lokomocji
5. Co robimy, jak nie latamy?
- cele wycieczek, co warto zobaczyć, gdzie warto pojechać.

 


ad.1. Po co jechałem na Krym?
Oczywiście żeby polatać, dużo polatać. Jak sobie to latanie wyobrażałem: Startuję spod domu, wykręcam termikę i odpalam. Nie jechałem się uczyć latać, a ile wylatałem, - to później w dziale "Gdzie i jak latać".

 

ad.2. Podróż
Jako że jechałem z lotnią z Niemiec, od początku nastawiłem się na jazdę własnym autem. A że jechałem sam, z radością przyjąłem do siebie Rusłana i Andrzeja. Fajnie mieć jest kogoś, kto zna drogę, z kim można pogadać i koszty benzyny też spadają.
Przekraczanie ukraińskiej granicy to temat na osobne opowiadanie.
Jak wjeżdżaliśmy, to na granicy oprócz nas nie było nikogo, a mimo to przekraczaliśmy granicę dobrze ponad godzinę. Bez Rusłana trwałoby to pewnie dwa razy dłużej. Na granicy dostaje się papierek, który musi być podbity przez celników - niby normalne - ale najpierw znajdź tych celników. Potem kolejny podpis na papierku kolejnego urzędnika.
Zielona karta niezbędna, a na niemieckich forach czytałem, że wymagane jest poświadczenie ubezpieczenia zdrowotnego - tego jednak na granicy nikt nie żądał. Nikt nas nie trzepał, ani do bagażników nie zaglądał.
   

I już jesteśmy na Ukrainie. Drogi Ukrainy zachodniej są zdecydowanie gorsze niż drogi Ukrainy wschodniej, ale tak czy inaczej, prawdopodobieństwo wymiany teleskopów po powrocie do kraju jest bardzo duże. Jechaliśmy prawie całą noc - trochę na moje życzenie - chciałem być jak najszybciej nad Morzem Czarnym. Większą część prowadził Andrzej, a ja smacznie sobie spałem, od czasu do czasu budząc się od metalicznych i innych odgłosów nierównej drogi. Do ciągłego dudnienia, łomotania i kołysania trzeba się przyzwyczaić. Szczytem niezbyt dobrych dróg Ukraińskich jest miejscowość Tarnopol (Ternopil). Miasto to mogłoby służyć jako tor do testowania aut terenowych. A ominąć się go ponoć nie da. Dzięki rozeznaniu Rusłana nie daliśmy zarobić żadnemu ukraińskiemu policjantowi i nic a nic nie błądziliśmy.
No i tak jechaliśmy i jechaliśmy, aż kiedyś - nie chce kłamać, ale chyba przed południem - dotarliśmy na miejsce. Na miejscu spotkałem Polaka, który przyjechał na szkolenie, a ponieważ jechał bez lotni, obrał inne środki lokomocji: autobus do Lwowa, a potem samolot do Symferopolu - stamtąd autobusem do Teodosji, a stamtąd autem z instruktorem na górę Klemientieva.
Powrót wyglądał podobnie, - rano wcześnie wyjazd, wieczorem przybycie do miejscowości oddalonej parę kilometrów od Lwowa i nocleg u bardzo gościnnej i życzliwej rodziny Rusłana. Dzięki dobrym zbiegom przypadków przekraczanie granicy z Polską trwało tylko 5 godzin, a szczegółów sobie i Wam zaoszczędzę, bo jeszcze mną dzisiaj wstrząsa to wspomnienie.

ad.3. Przyjazd
Po przyjeździe Rusłan osoby odpowiedzialnej za zakwaterowanie nie zastał i trzeba było czekać.
Mija godzina, druga, trzecia – nagle osoba jest, ale Rusłana nie ma. A mój rosyjski i miłej pani
angielski (chyba Oga ma na imię) są na tym samym poziomie i jak tu się dogadać? Ale cóż, w końcu Rusłan wyprawy nie organizuje. Wreszcie lądujemy w opisywanych już przez Rusłana domkach. Mnie chcieli po jednej nocy z domku wyprowadzić, ale dzięki upartości i zaradności Rusłana, udało mi się zostać.
Nie oczekiwałem żadnych luksusów, ale domki należałoby zdefiniować jako kontenery w nadającym się do remontu stanie. Umywalka z rodzajem zatykanego lejka, do którego po nalaniu wody można było sobie umyć ręce, czy buzię. Rura odpływowa wprost przed drzwi – zatkanie nie grozi. Dostałem czystą, pachnącą, wykrochmaloną pościel – Ukraina jest krajem dużych kontrastów.
Odwiedzającym Krym wiosną, zdecydowanie bardziej polecam spanie w domkach, niż na polu w namiocie. Temperatury nocą spadały do około 10°C. Silny wiatr i ulewne deszcze utrudniały życie w namiocie nieludzko. W domku było zdecydowanie cieplej i przytulniej.
Polecam posiadanie butli gazowej. Na górze istnieją (stan: maj 2009) dwie sympatyczne knajpki, gdzie można smacznie się pożywić. Spożyte tam posiłki nie przyczyniły się u mnie do żadnych problemów żołądkowych. Rano można się tam zaopatrzyć w świeże bułeczki drożdżowe. Nie pamiętam, czy były do kupienia również owoce.

Nie byłem nastawiony na luksusy, ale jak zabrakło wody do wypłukania kibelka kuckowatego i do wymycia po sr... rąk, - trochę się załamałem. Na szczęście wodę dostarczyła jeszcze tego samego dnia duża cysterna. Brak wody miał miejsce dwa razy w ciągu 10 dni.
Urok spania w domkach na górze Klemientievo polega miedzy innymi na przebywaniu wśród bardzo fajnych ludzi, których spartańskie warunki nie odstraszają. Bez znajomości z Rusłanem skazany byłbym na mycie w zimnej wodzie. Dzięki Rusłanowi poznałem miejsce, gdzie co drugi lub co trzeci dzień lądowałem pod ciepłymi prysznicami i w super saunie – do tego luksusu trzeba było zjechać do miejscowości Koktebel - z góry Klemientievo jakieś 8 minut samochodem. A jak ktoś drogi do hotelu z prysznicami nie znal i Rusłan go nie lubił, to mu zimna woda zdrowia doda. W Koktebel dokonywaliśmy większych zakupów żywnościowych, super wódki, ryb, wina, owoców itd.
   

 

ad.4. Gdzie latamy?
Pierwszym adresem jest oczywiście góra Klementievo.
Opis i zdjęcia jej znajdują się w wątkach i galerii Rusłana. Górka ma około 200m wysokości i ciągnie się zataczając lekki łuk. Zaraz na drugi dzień zdecydowałem się na start.

Tu link do filmiku
W sumie w ciągu 10 dni wykonałem jakieś cztery czy pięć startów, ale loty były krótkie (5-10 min.) Warunki nie były optymalne i podczas lotów byłem najczęściej jedynym lotniarzem w powietrzu.
Minęło parę dni i siedząc rano zamyślony przed domkiem, ujrzałem maszerujących Rusłana i Andrzeja z uprzężami na plecach. Na pytanie dokąd idą, padła powiedź - jadą latać. Przez głowę zaraz mi przeszło, że Rusłan przecież nie jest organizatorem mojego tu latania. Brak mojej zaradności spowodował, że nie dowiedziałem się na czas o możliwościach polatania, podczepiając się pod rozgrywane właśnie zawody.
   

Nie popuściłem jednak, chwyciłem moją uprząż i za Rusłanem. Początkowe "że nie mam jak się zabrać, bo auto już pełne" dzięki zaradności Rusłana zmieniło się na "ładuj lotnię - jedziesz z nami". No nie udało mi się zabrać do auta, którym jechał Rusłan, ale szczęśliwy dosiadłem się do Andrzeja, jadącego dużym, transportowym fiatem. Po dwóch godzinach jazdy dojeżdżamy do górki, rozkładamy lotnie i jazda. Niestety chcąc zrobić mały przelocik, pozostawiłem komin przy starcie i lądowałem już po 15 minutach.
Fajnie by było, jakby Rusłan dal namiary na tę górkę i kierunek startu. Pogoda nie była na tyle dobra, aby startujący wcześniej zawodnicy ukończyli task.
Na drugi dzień pojechaliśmy na tę samą górkę, ale silny wiatr uniemożliwił start zarówno mój, jak i zawodników. Kolejna górka to tylko około 20 minut jazdy od campingu. Start i lądowanie - paru zawodników poleciało dalej ale żaden nie ukończył zadania.

Ja się cieszę, bo dzięki rozgrywanym zawodom zaliczyłem dwie nowe górki i trochę przewietrzyłem lotnię. Nie chcę myśleć, co by było, gdybym przegapił wtedy rano Rusłana udającego się na latanie.
W tym miejscu chciałbym podziękować Rosjanom, którzy po strasznych wertepach wieźli mnie w swoich samochodach osobowych z niskim zawieszeniem. Po tych wjazdach na góry przestałem się zupełnie przejmować własnym autem, z którym wcześniej "cierpiałem" na ukraińskich drogach.
I to by było tyle o lataniu.
Fajnie jakby Rusłan dał namiary na góry oddalone od góry Klementievo tak do dwóch godzin jazdy. Obawiam się jednak, że nawet z posiadanymi koordynatami do gps-a mała jest szansa dostania się na górę bez przewodnika - czyli należy podczepiać się do wyjazdów miejscowych lotniarzy.

   
ad.5. Co robimy, jak nie latamy?
Cóż... - pijemy.
Pijemy, ale wieczorem i też nie tak, aby na drugi dzień bolała nas głowa - w końcu może będzie lotna pogoda i trzeba być w dobrej kondycji.
Pierwszym adresem jest Koktebel i fabryka win i koniaków.
Następna miejscowość to Sudak ze starymi murami obronnymi.
Trochę ponad dwie godziny i jesteśmy w Bakcziseraj.
Nie należy zapomnieć o bliżej położonej Feodosji i muzeum malarstwa Aiwasowskiego. W Feodosji znajduje się skromne bo skromne, ale jedyne muzeum lotniarstwa, jakie miałem możliwość odwiedzić. Nie chcę robić z tej części przewodnika po Krymie, ale naprawdę jest tu co podziwiać.

Myślę, że można się zakochać w Krymie i chętnie bym tam wrócił.
Ale nie - jadąc tam własnym autem.

Nie - wioząc lotnię 4 tys. kilometrów na dachu auta.
   

Nie - zdając się wyłącznie na Rusłana, bo zakładając, że zaakceptuje Cię on jako swojego kumpla, - wtedy jesz jak Rusłan jest głodny, w czasie podróży samochodem załatwiasz potrzeby naturalne jak Rusłan właśnie te potrzeby odczuwa, no i idziesz pod ciepły prysznic i do sauny, jak kolega inicjator (nie mylić z organizatorem) odczuwa właśnie potrzebę kąpieli.
Ale wiem, że następną wiosnę spędzę w Greifenburgu na lataniu. Nie będzie tam widoków na morze, nie będzie koniaków i wina, ale będą ośnieżone szczyty, zielone doliny i latanie, a wieczorkiem chłodne piwko.
Ale to już inna historia...