alt

Czy da się opisać przelot, podając jedynie liczby? Ilość przelecianych kilometrów, liczbę godzin spędzonych w powietrzu...?
Dla kogoś mniej zorientowanego w tej tematyce, odległości 411 km i 454 km to dość puste informacje - bez niezbędnego ładunku emocjonalnego, jaki dla zarażonych tego typu lataniem niesie ze sobą wyczyn Krzyśka Grzyba.
Dlatego zdecydowanie lepszym określeniem jest:
Przeloty, które widać z kosmosu.

Zapraszamy do przeczytania relacji Krzyśka z obu przelotów. Można wyciągnąć z nich cenne dla siebie wskazówki.









3 czerwca 2012 - 411 km!

Link do Tracka:

http://xcc.paragliding.pl/module.php?id=21&l=pl&contest=PL&date=20120603&reference=53e57b29231f41ce

źródło mapki: XCC / GoogleMap
alt



Z relacji Krzysztofa:

No tak - bardzo bym chciał, żeby o 8:30 rano tak nosiło! (...) To nie Zapata w Texasie. To jest Illinois. Przeważnie startuje się tutaj o godzinie 11:30 z dużym ryzykiem wczesnego lądowania - bo tutejsza termika jest słabiutka na początku dnia, tak do godziny 12:30. Później jest już tylko jest lepiej. Ale jeśli chcesz zrobić wynik, to musisz wcześnie wystartować, bo dzień jest krótki, a nasze prędkości są żółwiaste.
Wczoraj byłem jeden z pierwszych na lotnisku, bo wiedziałem, że będzie niezły dzień, wiec mój plan był postawić na jedna kartę - startować o 11:00 i robić wszystko, by nie paść do 12:00, a już pomału nabijać licznik. Jeśli plan się nie powiedzie, to stracę dobry dzień i pozostanie mi tylko piwo . Byłem już rozłożony przed 10:00 rano. Właśnie kilka minut po 10-tej pojawiły się już pierwsze cumulusy. Rzadko spotykane zjawisko tu na Midwest.

W tym momencie wystartował jeden początkujący pilot, a tuż za nim ustawiła się też początkująca dziewczyna. Kiedy zobaczyłem, że ten chłopak jest w stanie się utrzymywać w powietrzu, nie czekałem na nic, tylko szybko ustawiłem się za dziewczyną. W sumie wystartowałem po 10:30 - bardzo wcześnie jak na tutejsze warunki. Po wyczepieniu meterek, a potem zrobiło się 2,5 m/s i tak w górę. Wygląda na to, że znowu za późno wystartowałem. Skończyło się to 300 metrów pod podstawą, ale podjąłem decyzję, że odpalam. Drugi komin już zabrał mnie do podstawy i pełen komfort przez następną godzinę. Leciało się szybko i łatwo.
Z relacji pozostałych 8 pilotów, którzy mocno się przymierzali też na przelot, podobno 15 minut po moim starcie niebo zrobiło się niebieskie bez jednego cumulusa i żaden z nich nie był w stanie utrzymać się w powietrzu przez następną godzinę.
Wiedziałem z prognoz, że lecąc głębiej na wschód, podstawa powinna się podnosić o max 200-300 metrów, ale też siła wiatru będzie wzrastać i tzw. współczynnik BS będzie słabł (kominy będą bardziej poszarpane). Według prognozy miało się to dziać dalej od lotniska niż tak naprawdę się działo. Nie zwracając na to uwagi, pociskałem za mocno do przodu i niewiele brakowało, a bym się posadził circa o 13:30.
Po powrocie pod postawy byłem skoncentrowany na CTR-ach, bo akurat leciałem w taką część stanu Indiana, że akurat circa 3 CTR-y były na mojej kresce. Szczęśliwie udało mi się je ominąć bez większych strat czasowych.
Tu muszę złożyć pokłon w kierunku Flytec 6030/Brauniger za najnowszy program, który daje możliwość oglądania błyskawicznie CTR-ów jak i czytania wszystkich informacji o danym CTR-rze podczas lotu. Mocno mi to pomogło w omijaniu bez większego bólu. (Na pewno wiecie, że możecie CTR-y z całej Europy załadować na kartę SD, instrument sam sobie pobiera dane najbliższych CTR-ów, a kasuje te, od których się oddalamy - działa to super.)
Sprawdziłem, że średnia prędkość jest niezła. Straciłem co prawda trochę czasu na wygrzebanie się znad ziemi, ale teraz to nadrabiałem.
Zawsze marzyłem o locie nad stanem Indiana bez lądowania w nim. Kilka lat temu bylem bliski tego, ale brakło 7 mil, aby wylądować w sąsiadującym stanie Ohio. Tym razem przecinałem tę granice ponad 1000 metrów nad ziemią. No to pierwszy punkt planu zaliczony.
Acha, po drodze zaliczyłem siku z powietrza (nie mówcie tego nikomu - po raz drugi w mojej karierze. Musiałem!)
Zaniepokoił mnie widok nieba circa 50 mil z tyłu. Nadciągał cirrus. Już miałem na budziku 200 mil, drugi punkt planu wykonany. Dolatując do aglomeracji Dayton-Cincinnati znowu ból głowy z potężnymi CTR-ami. Gdy wychodziłem na prostą z tymi "udogodnieniami", ten cholerny cirrus mnie dogonił i... przegonił. Był tak gruby, że nie było w ogóle widać położenia słońca. Była godzina piąta. W tym monecie wiedziałem, że nie odbiorę z powrotem rekordu Wschodniego Wybrzeża, który należy do Jonny'ego Durand'a i Dustin'a Martin'a (3 lata temu obydwaj startując na Florydzie, lecieli i razem i lądowali w Georgii na tej samej łące, przelatując 283 mil i zabierając mi ten tytuł – świntuchy!) :-)
O tej porze roku tu na Midwest kilka razy lądowałem w okolicy ósmej godziny wieczorem. Taki sam plan miałem wczoraj, a tu masz - plan planem, a matka natura ma nas w nosie i wysyła nad nasze głowy jakieś ohydne cirrusy. Jeszcze wyrywając strzępy słabiutkiej termiki, doczłapałem się do 406 km, lądując kwadrans po godzinie 18. Trzeci punkt planu wykonany - 400 km, - no ale ten czwarty najważniejszy wciąż czeka na nas!
Fajnie, bo znowu zabawa się szykuje!

Moja uprząż to - Matrix Moyesa.
Kiedyś w "naszych" uprzężach byłem w stanie wytrzymać 2,5 – 3,0 godziny i z bioder lała się krew po lądowaniu. Teraz jest ten sprzęt dużo wygodniejszy. Pewnie, że pozycja lotniarza nie jest tak wygodna, jak pozycja kanapiarza przed telewizorem, ale jeśli uprząż nigdzie nie uwiera, ciężar ciała jest dobrze rozłożony, a sam jesteś mocno zajęty szachami na niebie, to nawet nie wiesz kiedy minie te 6 czy 8 godzin!

Trzymam kciuki teraz za wasze XC, bo pomału tu skończy się długie latanie, a w Polsce już się zaczęło!



Foto zrobione przez właściciela posesji w stanie OHIO, na której Krzysztof wylądował po przelocie 411 km
alt








6 czerwca 2012 - 454 km! 

 Link do tracka:

http://xcc.paragliding.pl/module.php?id=21&l=pl&contest=PL&date=20111107&reference=57af9fb191577b2e

źródło mapki: XCC / GoogleMap
alt



Z relacji Krzysztofa:

Dzięki ! Dzięki za gratulacje – uwierzcie, że też się cieszę! W końcu druga 400-setka.
Przelot został wykonany na życzenie Agi, no bo wiecie, Agi coś tam kombinuje z tymi Japończykami, a miedzy to wszystko wciągnęła Józka Gigonia, no i w końcu przy tym całym zamieszaniu porwało mnie spod Warszawy na prawie cały dzień, a wypluło koło Missisipi River.

OK teraz już serio, po pierwsze to nie gniewajcie się za tę moją późną reakcję, ale dopiero dzisiaj doszedłem do siebie po tym tygodniu. W końcu się wyspałem, bo w poniedziałek i w czwartek wchodziłem do wyrka koło czwartej nad ranem, do pracy na 9-tą, a w międzyczasie urywałem się, by mecze ME 2012 oglądnąć…
Ledwo zacząłem dochodzić do siebie po niedzielnym locie, a tu prognozy pogody na najbliższą środę (6.6.2012) wyglądają z godziny na godzinę coraz lepiej! Co prawda siła wiatru mniejsza niż w niedzielę, bo tylko 4-5 m/s. ale za to cały stan Illinois i dwa sąsiadujące - Indiana i Iowa - pod Cumulusami!
Pomimo próśb, właściciel Enjoy Field - Joe, nie otworzył hangaru, aby Bogdan mógł nas poholować. Joe to nie Arlan – dużo mniej rozumie z naszego wyczynowego latania. Pozostała ostatnia szansa - hol za samochodem. Alan (nie Arlan) z Nappane w Indiana zaoferował mi pomoc, holując mnie za samochodem, więc dlatego startowałem spod Warsaw IN.

Pierwsza faza lotu, circa pierwsze 70-80 km po pierwszych kilku kominach była najbardziej przyjemna. Co prawda przy jeszcze nie najwyższej podstawie chmur, ale gęsto rozsianej po niebie, starałem się lecieć bez tracenia czasu na kręcenie termiki. Taka zabawa to bajka. No ale warun zaczął troszeczkę siadać (zgodnie z zapowiedziami), nie na tyle żeby paść, ale na tyle, że już nie mogłem bawić się w latanie szybowcowe. Po minięciu Lafayette, Cu wyglądały tak pięknie, że wyluzowałem się na kilka minut i bardzo szybko znalazłem się w tarapatach. Kiedy 2 razy z rzędu źle oceniłem, gdzie mogę znaleźć noszenie, długo nie trzeba było czekać, by znaleźć się bardzo nisko. W końcu znalazłem bąbel na tych 160 metrach, w którym błyskawicznie pode mną znalazły się 3 jastrzębie – to był dobry znak, że to w czym się znalazłem, będzie mocniejsze! Wykręcenie tej początkowej fazy komina było naprawdę nieprzyjemne ze względu na cholerną turbulencję. Wiadomo, to nie nowość, ale tym razem turbulencja naprawdę była bardzo mocna. Pierwszy raz zobaczyłem podbrzusze jastrzębia, który krążył pode mną! To nie zabawa, może być nieprzyjemnie. W tym momencie postawiłem skrzydło w ciasnym zakręcie, około 60° do horyzontu ze zwiększoną prędkością. To jest sposób, żeby zminimalizować szansę na tumbling w tak poszarpanym powietrzu (wiadomo wznosimy się troszeczkę wolniej, ale mniej nasze ręce to odczuwają no i psycha idzie troszeczkę w górę ze względu na mniejsze dynamiczne uderzenia w skrzydło). Tak, kosztowało mnie to niemało stresu – w taki dzień paść przez własna głupotę… płakał bym bardzo długo, bo taki warun długo tutaj się nie powtórzy. Postanowiłem sobie, że dopiero po wylądowaniu wyluzuję się całkowicie, a do końca lotu pełne skupienie!

Leciałem z wiatrem, niebo zaczęło wyglądać coraz bardziej niebiesko, więc postanowiłem zmienić nieco kurs na bardziej zachodni, gdzie było trochę lepiej.
Kiedy zobaczyłem na horyzoncie Missisipi River, była już 18:30. Wiedziałem, że już za późno, aby ją pokonać, więc dalej ciągnąłem w kierunku St. Louis, w miejsce najdalej odlegle od miejsca startu, a położone miedzy CTR-ami. Kiedy wylądowałem po prawie całym dniu w powietrzu, sprawdziłem na dwóch pozostałych GPS-ach, że brakło mi 6,5 mili do pobicia Jonny Duranda i Dustina Martina (Rekordu Wschodniego Wybrzeża). Tak jak Bartek dobrze zauważyłeś, brakło mi pól mili, ale jest to dystans mierzony optymalnie na OLC (z 3 lub 4 optymalizującymi punktami). Ja mierzę taka samą metodą, jak mierzyli Johny i Dustin – odległość od punktu startu/wyczepienia do punktu lądowania/najdalszego od startu w linii prostej – i tu brakuje więcej.

Ale dobrze, że wciąż jest coś do pobijania, to mnie motywuje do ruszania się!










------------------------------------------------------------------------------------

Krzysztof Grzyb od początku sezonu 2012 przeleciał ponad 3000 kilometrów, spędzając w powietrzu prawie 80 godzin.
Zaliczył osiem setek, jedną 2-setkę, dwie 3-setki i dwie 4-setki.
Słowo "RESPEKT" to w tym wymiarze o wiele za mało...
Składamy GIGANTYCZNE GRATULACJE za osiągnięcie takich wyników!

I wielka radość, że o Polskim Lotniarzu jest głośno na całym świecie!!! :-))


źródło tabeli: xcc.paragliding.pl
alt