alt

Niedługo po Mistrzostwach USA w Texasie (sierpień 2013), o których Krzysztof Grzyb pisał w poprzednim artykule, odbyły się kolejne prestiżowe zawody - w Arizonie (wrzesień 2013).

Poniżej zamieszczamy relację Krzysia z ostatniego dnia tych zawodów. Jeżeli znacie ją już z forum, zapraszamy do ponownej lektury.
To potężna dawka dumy na serce każdego polskiego lotniarza i zawodnika. :-)

 

Wszystko dobre, co się dobrze kończy, no i tak było tym razem.

Dzień ostatni nie zapowiadał się wyjątkowo, był to dzień typowo stabilny.
Start pierwszej lotni z ziemi przełożono z 13:00 na 13:30, a co za tym idzie, pierwsze odejście na trasę też było przesunięte o pół godziny. Zrobili nam trójkąt wyciągnięty w stronę poludniowo-zachodnią, o całkowitej długości 80km.

Jak chyba wspominałem, wszystkie starty mamy spod hotelu Francisco Grande Resort. Resort ten jest usytuowany na pustyni, więc startujemy z spalonej od słońca ziemi, niecałe 200m od budynku, ale z kolei lądujemy na trawce pola golfowego przed hotelem, jeśli mamy na tyle wysokości. Właściciel tego hotelu szczyci się faktem, że John Wayne (ten aktor, który grał w milionach westernów) był stałym bywalcem tego miejsca i miał swój prywatny apartament wykupiony w tym hotelu.

Każdy start wygląda w ten sposób, że tony kurzu unoszą się za Dragonflyem, tak że nie widać gdzie się leci. Trzeba po prostu na chwilę zamknąć oczy i przestać oddychać... po 3 sekundach wszystko wraca do normy. Dla zmniejszenia tego nie-najbezpieczniejszego efektu, organizatorzy wysypali 3 lata temu trochę żwiru, aby przykryć ten pył pustynny. Jest to już dużo lepsze, niż było wcześniej przed wysypaniem, ale wciąż te tumany kurzu po prostu wkurzają...

Po dniu 6-tym zjechałem w ogólnej klasyfikacji na pozycję 9-tą, wiec startowałem jako drugi. Wiedziałem, że będzie to dzień z niekiepskim stresem, bo zapowiadane noszenia były słabe, "aż" do 2 m/s, a z kolei silna inwersja miała się podnieść bardzo późno. Wiadomo, że wszyscy będą chcieli się utrzymać w tych cieniutkich warunkach, więc krążenie będzie w dużym tłoku.
Było rzeczywiście bardzo ciasno, więc polecieliśmy w kilku na skraj cylindra startowego (r=5km). Tam znowu walka o przetrwanie na 800-900 metrach, gdzie kilku nie wytrzymało nerwowo i odeszli na trasę, Johny podupadł ale później się wyskrobał, natomiast Larry Bunner ledwo doszedł z powrotem do lądowiska, żeby się ponownie wyholować.
Tym razem policzyłem do dziesięciu i wróciłem do cylindra, aby poszukać coś lepszego. Opłaciło się bo znalazłem już mocniejszy komin 1,5-2,0 m/s i wyskrobałem się do 1200m. Jak się skończyło noszenie, to wciąż miałem 3,5 minuty do startu. Jeszcze nigdy te 3,5 minuty nie były tak długie jak wtedy, gdy czekałem w duszeniu.

Straciłem ponad 200m. Postanowiłem polecieć na wschodnią cześć cylindra i wykręcić się w grupie chyba dziesięciu lotni. Tuż nade mną był Bostik, Straub, Glen McFarlane. Wykręciliśmy ten komin do "kosmicznej" wysokości 2100m! Jak na razie najwyżej. W tym momencie odeszliśmy na trasę. Była godzina 15:10. Długi przeskok i ja znalazłem się najniżej i z tyłu. Nie jest to budujące. Latałem na tych zawodach na lotni pożyczonej od dystrybutora Moyesa (Kraig Kumber) bez balastu, bo byłem "z deczka" przeładowany z bagażami do samolotu. Będąc w tej najgorszej pozycji, skoncentrowałem się na tym, żeby dobrze wkręcić się w jedyny "dust devil" i udało się. Dogoniłem resztę w kominie, ale skończyliśmy niżej niż poprzedni. Potem drugi przeskok i po drodze zaliczenie pierwszego punktu zwrotnego. Teraz zaczęła się zabawa bo warun zaczął siadać a my byliśmy nad polami uprawnymi z stałym nawadnianiem (takie okrągłe zielone pola) a nad takimi polami to za bardzo nie chce nosić. Wiara się rozprysnęła po bokach i każdy kręcił co tylko napotkał po drodze, a można było spotkać zerka i pół-metrowe bąble.

Dolot do drugiego punktu zwrotnego był z tylno-bocznym wiatrem ok. 5m/s. Przez ostatnie 20 minut byliśmy cały czas na wysokości 600-800m. Dogoniliśmy drugi start (gates - 20 minut) i między innymi jedynego sztywniaka na tych zawodach. Po zrobieniu 2 punktu, zaczęliśmy lecieć pod wiatr. Troszkę z przodu i po lewej miałem Atosa, natomiast z prawej 0,5 km miałem Bostika. W ten sposób penetrowaliśmy kilometrowy pas.
Lecąc nad autostradą I-10, pomału zacząłem wybierać miejsce do lądowania. Lecieliśmy dalej na wysokości 250-300m rozproszeni i cały czas w dół. Zobaczyłem, że Bostika coś tam podniosło z prawej, zaczął robić zakręt, więc doskok do niego i po kilku kółkach mamy ustalone 0,5m/s. Atos zaraz przyleciał pode mnie, a Bostik cały czas 50m nade mną. Po chwili kolejne 2 lotnie doleciały pod nas. Zrobiło się ustalone 2m/s, ale nie na długo, słabło to znowu bardzo szybko. Ci trzej, którzy byli pode mną, odpuścili (ok. 900m) i napierali do przodu, bo zobaczyli kilka lotni krążących z przodu. Ja z kolei zostałem cierpliwie w tym słabym noszeniu, bo Ci z przodu, mieli jeszcze mniej. Byliśmy – już tylko z Bostikiem - stale i powoli znoszeni do tyłu w kierunku 2-go punktu zwrotnego. Wykręciliśmy ponad 1100m, Bostik wciąż był 50m nade mną, więc pierwszy odszedł w przód.

Cały dzień niebo było bezchmurne, ale teraz nasunął się niewielki alto z małymi przerwami. Nieciekawie to wyglądało. Jedyna pociecha to taka, że mieliśmy wszystkie lotnie pod sobą. Już kilka wcześniej widziałem na ziemi.
Robię przeskok w kierunku górek Casa Grande. Meta jest 10-15km po północno-zachodniej stronie tych właśnie górek. Lecimy wciąż nad płaskim terenem w kierunku poludniowo-wschodniego przedgórza. Pustynia jest w cieniu. Teraz mnie udaje się coś znaleźć i po chwili widzę Bostika, przylatuje nade mnie z przewagą 200m. Pomału dokręcamy do 1000m. On wcześniej odpala bardziej po trasie, ja natomiast nad odsłonięte w słońcu zachodnie zbocza, odchodząc w lewo od trasy z nadzieją, że tam mnie "porwie". Byle bym był w stanie dojść to grani.
Na szczęście nie ma jakichś znaczących duszeń. Przylatuję 200m nad szczytami, Bostik jest już dobre 400m nade mną i po mojej prawej. Widzę, że coś podkręca kilka kółek, nic szczególnego i odchodzi w stronę mety, natomiast mnie nie udaje się już nic znaleźć nad zboczami.

Jest już 17:45. Nie widzę żadnej lotni w powietrzu, jedynie coraz więcej na ziemi. Nic innego nie pozostaje, tylko napierać do przodu. Mój Flytec pokazuje wysokość nad metą -500m. I teraz zauważam jedyny dust devil, 2km po prawej stronie trasy dolotowej. Po chwili już jestem nad nim, z nadzieją, że będę miał co najmniej 2 m/s.
Nie nie nie, max to 1 m/s, a średnio to 0,3 do 0,5 m/s. Po kilku minutach przylatuje do mnie sęp, krążymy kilka kółek razem i sęp mnie olewa, za chwilę jastrząb pokazuje mi, że 20m dalej jest stałe, ciut lepsze noszenie 1,1m/s. Też mu się znudziłem, zostaję sam.
Cały czas jestem spychany od mety, ale pomimo tego Flytec pokazuje mi w końcu "+" nad metą. Widzę kolejnych kilka lotni wraz z Atosem daleko z tyłu na ziemi. Dokręcam cierpliwie w poszarpanym ostatnim kominie dnia i odchodzę w końcu na dolot ok. 12km ze wskazaniem Flyteca 230m nad metą. Słońce nisko tuż nad horyzontem świeci mi prosto w oczy i w ogóle nie widzę naszego hotelu. Meta ma promień 1km, więc mam jeszcze delikatny zapas ponad to, co widzę na ekranie. Teraz tylko pilnuję prędkości, aby lecieć pod wiatr z prędkością MacCready tzw. największego zasięgu.

Po kilku minutach dochodzę spokojnie nad metę prawie. Jest już 18:10. Szybko liczę lotnie na ziemi pod hotelem i widzę ich 7.
Hmm... nie jest źle, ale mogło by być lepiej. Po wylądowaniu słyszę okrzyki i brawa. Larry Buner podchodzi do mnie i oznajmia mi, że tylko Zipi, Bostik i ja dolecieliśmy do mety. Ta reszta lotni to ludzie, którzy nie mogli się wydostać na trasę. Za chwilę Zipi podaje mi zimne piwo, no i zaczęliśmy od nowa całą konkurencję, tym razem na już na ziemi...
Później okazało się, że wcześniej przed Bostikiem jeszcze jedna lotnia doleciała do mety, przecinając cylinder mety 2m z tyłu za hotelem! Był to Steve Pearson – konstruktor WillsWing T2C. Ja z kolei tego dnia byłem czwarty, co dało mi dobrego kopa w górę na 5-te miejsce w końcowej klasyfikacji.

Dzień wcześniej, kiedy czekaliśmy na jakiekolwiek noszenie, Johny poleciał "sprawdzić warun" i oczywiście podchodząc do lądowania, odpalił przepiękną pętlę na 30m, potem zrobił swoop’a przed drzewami, tak, że nie widzieliśmy go przez moment, przeskoczył drzewa i spokojnie wylądował 5 metrów przed nami. Jest klasa.

Bardzo dużo nowych ludzi poznałem przez ten tydzień. Jednym z nich jest organizator Mistrzostw Świata w Meksyku. Zapraszał nas jako Polski Team już na PreWorlds w marcu przyszłego roku. Jeśli ktokolwiek z Was zdecyduje się na te zawody, to służę pomocą bo będę z nim w stałym kontakcie. Może coś zmontujemy ?

Dzięki za doping !!!


Nasza baza wypadowa


Start spod hotelu późnym popołudniem w celu oblotu lotni - tu było mniej kurzu niż na "starcie".


Z pilotem Wayne O'Sick, który jest rdzennym Indianinem z ciutką polskiej krwi (jego dziadek ze strony mamy był immigrantem z Polski.)


Jonny i Tyler (Mistrz Canady)





Jeśli chcecie obejrzeć więcej zdjęć, to tu jest link:
https://picasaweb.google.com/HGChicago/2013SCFR?authuser=0&authkey=Gv1sRgCLKSua31nJyoygE&feat=directlink#


Link do strony zawodów:
http://santacruzflatsrace.blogspot.com/