altWyjazd na latanie poza granicami RP wydawał się całkowicie nierealny. Gdy Endrju wspomniał mi o tym, że z Andrzejem chcą pojechać na Lijak, to coś we mnie drgnęło.

Przypomniał mi się wyjazd z 2008 roku. Mimo, iż nadal kołowrót spraw życia codziennego i rachunek ekonomiczny złowieszczo kiwały palcem nad głową, to gdzieś w duszy zacząłem już płynąć pod prąd.

Endrju i Andrzej. Sterylny i Michalo. Dwa zespoły, dwa samochody.

Obdzwoniłem kolegów, ale niestety nikt się nie pisał na taką naprędce zorganizowaną eskapadę. Już powoli godziłem się z myślą, że jednak nie tym razem.

 

 

Dzwoni telefon. Bartek.

- Wiesz, tak przeczytałem, co napisałeś na Krzyku…

Nawet nie musi kończyć, czujemy to samo. Fizycznie osadzeni w jesiennym kraju, a dusza już gdzieś daleko.
Tam, gdzie ciepło i można poczuć się jak prawdziwy ptak, a nie jak pingwin.

Dni lecą jak godziny. Tyle spraw do załatwienia… O dziwo okazuje się, że w pracy i w domu wszystko jakoś się układa.
Pakowanie nie zajmuje dużo czasu.
Piątek po południu, jedziemy. Sam jeszcze w to nie wierzę.

W drodze okazuje się, że wszyscy będący już na miejscu podejmują decyzję, że jadą do Bassano. Ponoć tam ma być lepszy "warun". Chcąc nie chcąc, musimy dodatkowo spędzić w samochodzie około 3 godziny. Nie ma wyjścia. Decyzja ta jednak okazuje się słuszna.

Już na kampingu, w sobotę około 5-ej nad ranem wita nas Michalo. Szybkie rozbicie namiotu i lądujemy w śpiworach. Pobudka, śniadanie i jedziemy na lądowisko. Małe może nawet nie jest, ale szpaler drzew z winogronami pomiędzy nimi i to na środku lądowiska, ponadto podejście znad zabudowań, nie robią dobrego wrażenia. Serpentynami na górę pniemy się dość szybko.

Pierwsze wejście na rampę wzbudza… uśmiech!
Rewelacyjna rampa, prawidłowo nachylona. Widok przepiękny.

Przedstartowy stresik jednak jak zwykle daje o sobie znać. Rozładowuje go nieco Sterylny, szukając swojego profilu do lotni. Jednak poświęcenie zespołu Endrju-Andrzej jest nieocenione. Andrzej dał profil, Endrju go przerobił. Tyle, że jak w wierszu: "Biega, krzyczy pan Hilary... Gdzie są moje okulary!?". Profil się znalazł. Było trochę śmiechu :-D.

Summa summarum widać, że wszyscy latają i tylko pojedynczy piloci idą w stronę lądowiska.
Pierwszy startuje Michalo. Drugi Endrju. Za krótką chwilę ja też stoję na rampie. Kilka kroków i jestem w powietrzu. Idę w lewo i razem z Endrju walczymy o metry w kotle na lewo od startu. Już widać, że miodu nie ma. Bardzo wąskie pasma noszeń, przechodzące szybko w duszenia. Endrju jak to on ma w zwyczaju, nie pozostawia cienia wątpliwości, kto tu rządzi. Wznosi się szybko. Ja mozolnie drapię się do góry. Latam ciężko i wkładam w to sporo siły. Nowe miejsce, marny nalot w tym sezonie. Spinam się zupełnie niepotrzebnie. Jednak za chwilę wyskakuję wyżej i już mogę zobaczyć cały masyw Monte Grappa. Strome zbocza, na których usytuowana jest rampa, przechodzą za ich górną krawędzią w łagodniejszy i już nienajeżony skałami teren. W niższych partiach tego terenu jest jeszcze sporo lasów, ale te szybko ustępują trochę wyżej pastwiskom, które pięknie podkreślają urodę tego pagórkowatego terenu. W tym niesamowitym krajobrazie wznosi się i wije wyraźną wstęgą droga na szczyt. Lecąc przelatuję nad gospodarstwami umiejscowionymi w bliskości drogi.
Grzbiet masywu raz wznosi się bardziej stromo, raz łagodniej.

alt

 alt

alt

alt

Powiedziano mi, że na szczycie jest mauzoleum upamiętniające poległych żołnierzy w czasie I Wojny Światowej.

Czegoś takiego jednak się nie spodziewałem. Z powietrza wygląda dziwnie, ale skrajnie inne uczucia towarzyszyły mi, gdy pojechaliśmy tam z Bartkiem samochodem. Miało to miejsce w poniedziałek, więc by utrzymać ciągłość zdarzeń, napiszę o tym trochę dalej.

Lądowanie wychodzi mi nieźle. Może odrobinę zbyt wolno na podejściu. Chwilę po mnie wszyscy powoli kierują się w stronę lądowiska. Jedne lądowania wychodzą lepiej, inne gorzej. Generalnie średnia niezła, patrząc na wyczyny lotniarzy spoza naszej grupy.

Na kempingu uzupełniamy kalorie, gadamy do późna i po prostu delektujemy się daną nam chwilą.
Następny dzień (niedziela) zapowiada się nieźle. Bartek tym razem już ze sprawnym wariometrem, Michalo mocno zdeterminowany, żeby dłużej polatać. Andrzej już spokojniejszy o to, jak sobie poradzi po długiej przerwie w lataniu (spokojnie, tego nie da się zapomnieć :-D). Endrju i Sterylny chyba bez zmian. To starzy wyjadacze. Oni latają tak, jakby to był spacer po parku, aż przyjemnie patrzeć.

W tym dniu postanawiam zapuścić się dalej na wschód. Po doleceniu do szczytu rozglądam się za kolegami. Mam coś koło 1700 mnpm. Niestety akurat nie ma nikogo, kto mógłby polecieć na drugą krawędź kotła, wysuniętego w tamtym kierunku razem ze mną. Widzę jednak, że kręci się tam jakaś lotnia w noszeniu. Postanawiam do niej dołączyć. Dolatuję znacznie niżej niż pilot GTR-a i szybko tracę go z oczu. Spokojnie jednak podkręcam do wysokości trochę poniżej 1700 i po krótkiej zabawie nad granią wracam. Gdy jestem w okolicach startu, łapię słabe noszenie. Pode mną przyłączają się dwa ni to Myszołowy, ni to Jastrzębie. Są coraz bliżej. Będąc około 10 metrów pode mną, jeden z nich w czasie lotu odwraca się na plecy, zerkając czy to grożąc mi szponami :-). Chwilę później jeden jest tak blisko, że prawie mogę go dotknąć. Jestem pod takim wrażeniem ich majestatycznego lotu, że sam wypadam co chwilę z noszenia.
To spotkanie było fantastyczne. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak zapada w pamięć.

Lecę jeszcze nad grań zachodnią i dalej nad położoną wysoko Villaggio del Sole. Wracam w okolice startu i następnie kieruję się w stronę lądowiska. Jeszcze trochę na południe, żeby nieco wydłużyć powstały trójkącik. Lądowanie nieco nerwowe, wykończone piękną katastrofą. Bez żadnych szkód, poza rysą na honorze (Endrju patrzył ;-)). Zgodnie z zapowiedziami pogoda w poniedziałek nie daje szans na latanie. Chłopaki podejmują decyzję o powrocie do kraju. Oczywiście przed wyjazdem absolutnie niezbędna jest wizyta po małe conieco ;-).

Zaopatrzeni w dobroci włoskiej winnicy, żegnamy z Bartkiem resztę towarzystwa. Szkoda, że nie mogą zostać jeszcze ten jeden dzień dłużej.

alt

My jedziemy odwiedzić wspomniane już mauzoleum na szczycie. Wieje silny wiatr z północnego wschodu. Robimy parę zdjęć na górnym startowisku i jedziemy dalej, na parking. W taka pogodę jest tu całkiem pusto. Czekamy chwilę w samochodzie, gdyż chmura spowiła szczyt. Przejaśnia się, więc biegniemy do góry dla rozgrzewki.

Dopiero na samej górze widać smutną potęgę tego miejsca. Setki imion i nazwisk poległych tu żołnierzy. Rozmieszczenie ich na tablicach, na pionowych ścianach tarasów schodzących w dół zbocza, potęguje wrażenie ogromu tragedii, która się tu rozegrała. O tym miejscu Włosi mówią, że to ich Termopile. Żołnierze niemieccy i austro-węgierscy nadciągali od strony słoweńskiej (Caporetto-Kobarid) w roku 1917. W trudnych jesienno-zimowych warunkach, jedynie opór na brzegach rzeki Piave bronił dostępu do Włoch. Zaciekłe walki w tym rejonie trwały długo i dobrze opisuje je artykuł w dwóch częściach: http://www.worldwar1.com/heritage/mtg1.htm

Na mnie duże wrażenie zrobił szpaler tablic z nazwiskami żołnierzy. W takich miejscach uświadamiam sobie fizyczność tych osób. Czytając książki historyczne, widzę zdarzenia, miejsca, daty, strategie zastosowane w bitwach. Będąc na miejscu i stojąc przed jedną z setek tablic, łatwiej jest zobaczyć dramat wojny w losach szarego żołnierza. Łatwiej dociera do mnie, że równie dobrze mógłbym to być ja. Ten człowiek miał rodzinę, dom i piękne marzenia. Może o lataniu…

Inna rzecz robiąca wrażenie to same nazwiska. Niektóre bardzo znajomo brzmią…
Przypomnę, że będąc mieszkańcem np. Galicji, każdy młody mężczyzna podlegał obowiązkowi odbycia służby wojskowej. Czy to dobrowolnie, czy siłą, wcielony trafiał w tym okresie w wir wojny.Taka bolesna historia dotyczyła również członków mojej rodziny. Ba, data śmierci jednego z nich pokrywa się z trwającymi w tym miejscu działaniami. To dodatkowo potęguje we mnie uczucie przebywania w miejscu, gdzie pamięć budzi tożsamość.

alt

alt

alt

Wieje silny i zimny wiatr.

Czarne ptaki bawią się na północnej krawędzi w kłakach chmur nad mauzoleum. Trudno byłoby uwierzyć, że nie sprawia im to przyjemności…
Jest nam zimno, więc chętnie wracamy do samochodu.
Na kempingu delektujemy się totalnym lenistwem. Po chwili namysłu dochodzimy z Bartkiem do wniosku, że to nie lenistwo, a "kontemplowanie nic-nierobienia". To bardzo ważna czynność! I jeszcze jedno – baaardzo przyjemna :-).

Wino smakuje wybornie, Bartkowa książka o lataniu (zawsze mówi o niej z namaszczeniem :-)) pozwala przenieść się do tak wielu rejonów w Alpach. Zdjęcia miejsc przeskoków, najlepszych noszeń, rozbudzają wyobraźnię.
Obaj mamy jednak świadomość, że wybieranie się na jakiś dalszy przelot w dniu następnym jest wykluczone, bo po południu zamierzamy wyruszyć w drogę powrotną do domu.

 

Na start jedziemy wcześniej.
W zasadzie pisać o lataniu jest trudno. Jak opisać to, co nam towarzyszy? Jakie uczucia, wrażenia wypełniają nam głowy? Tak sobie myślę, że jedynie jakieś spektakularne zdarzenia mogą wzbudzić w czytelniku zainteresowanie, ale przecież latanie to składowa tak wielu elementów. Te elementy to rzeczy, które pojedynczo są tylko suchymi strzępami rzeczywistości. Dopiero ich pełny zbiór dałby szansę na opis całości. Sęk w tym, że dla każdego ten zbiór będzie składową innych fragmentów. W zasadzie poleciałem w podobne miejsca, pogoda była również podobna, ale latanie jak zwykle zupełnie inne. :-) Dość, że powiem, iż było fantastycznie!

 

Czas powrotu. Żal, że tak krótko. Pozostaje wielka satysfakcja i niedosyt.

Trzeba będzie tu wrócić. Ta myśl pozwoli przetrwać zimę :-).

 

 

 

Dopisek Agi: Poniżej tracki Maćka z trzech dni w Bassano:

 

http://www.xccomp.org/module.php?id=21&l=en&contest=INT&date=20100911&reference=0d52690d8fd65bf6

http://www.xccomp.org/module.php?id=21&l=en&contest=INT&date=20100912&reference=fde5994abd8e444e

http://www.xccomp.org/module.php?id=21&l=en&contest=INT&date=20100914&reference=cca6a71ad3cc915b