alt

Ale było fajnie!
Pogoda dopisała i Goście nie zawiedli.

W czasie majowego długiego weekendu odwiedzili nas:
Paweł Wierzbowski, Darek Perenc, Grzegorz Cedro, Robert Ejchler, Maciek Fuczik, Bartek Stelmach, Michał Olszewski, Jacek Juskowiak, Romek Rocławski, Michał Smyk, Michał Dybała, Wojtek Siwik, Maciek Sadowski, Norbert Bińczyk, Marcin Zborowski.
Fajnie wypisywać tak wiele nazwisk.. :)

 





Wyholowaliśmy się w sumie na wysokość 25.400 metrów (do księżyca jeszcze trochę trzeba) i z tej wysokości przelecieliśmy ok. 1072.10 km.
Zjedliśmy ok. 2 tony kiełbasy grilowej i wypiliśmy ok. 2 hektolitry piwa... (no te dwie ostatnie pozycje to żart, ale chyba niewiele brakowało :D)
Zabawa była przednia, a okrasą tego wszystkiego były urocze Panie - Ela, Ula, Iwona, Ola, Monika, Asia, Majka, Kasia, Mariola, Kasia, Gosia, Monia i do tego wszystkiego pięknie akompaniował na flecie Łukasz.

Dziękuję raz jeszcze wszystkim za przybycie w imieniu Michała (Prezes łubu-dubu naszego klubu) i moim (WC-prezes) :)
Po pracowitym dniu, zawsze znalazł się czas, żeby podziękować kolegom, którzy pomagali organizować starty i loty.
Ekipa holująca - operator motolotni holującej i wyciągarki, prowadzili wieczorami konsultacje z pilotami dot. techniki pilotażu na holu.





Mesiek napisał:


Pińczów, ach ten Pińczów!
Po rozgrzewce w sobotę (28.04. - przyp. red.) na Straniku i przedwyjazdowych perturbacjach w końcu dotarłem do ostoi lotniarstwa. Trochę późno, we wtorek (1.05. - przyp.red), ale co tam :). Gdy wszyscy już śmigali pod chmurami i mnie udało się wykonać pierwszy hol za motolotnią w sezonie. Mimo iż było już po 16-tej i tak udało się przyjemnie polatać. We środę warunki nie były już tak rewelacyjne jak dnia poprzedniego, bo nad Pińczowem szybko rozbudował się kumulusik z ochotą zmoczenia wszystkiego w okolicy. Po podkręceniu pod podstawę salwowałem się ucieczką w stronę Jędrzejowa. Po drodze wykręcałem jeszcze jeden komin i w już wcześniej wybranym kierunku poleciałem niezbyt chętnie, bo niczego konkretnego po drodze widać nie było. Lądowałem przygodnie pod Jędrzejowem. Choć plan tego dnia był bardziej ambitny (Pińczów, Jędrzejów, Kije, Busko, Pińczów), to i tak dzień był dla mnie udany. Dzięki Wojtkowi i Jackowi, szybko byłem już na lotnisku - dzięki!
Kolejny dzień niestety dla mnie nie był zbyt pomyślny. Dwa hole. W pierwszym wczepiłem się zbyt nisko i po dłuższej walce w słabych noszeniach i chwili dekoncentracji, po ok. 45 minutach byłem już na starcie. Nerwowy i zniecierpliwiony z marszu wystartowałem po raz drugi. Endrju „wsadził” mnie w dobry komin nad Pińczowskim kamieniołomem. Z początku szło dobrze, aż nagle bach….gdzie ten komin? Po analizie track-u już wiem gdzie był ;). Gapa ze mnie. Tego dnia wszystko było jakoś nie tak….lotnia jakaś taka.., komin jakiś taki…wario nie chciało zagrać….kokon jakiś źle dopasowany (to akurat prawda, ale to moja wina). Była szansa, ale nie przyłożyłem się odpowiednio- taka jest prawda :D. Szukałem rozpaczliwie jeszcze jakiegoś noszenia, ale pode mną wszystko zrobiło się w cieniu i chwilę później lądowałem przy drodze pod garbem z drugiej jego strony.
W piątek (4.05. - przyp.red.) pogoda była nielotna, choć Romek próbował w powietrzu rozgonić chmury ;).
Musiałem wracać do domu. Sobotę spędziłem na pracy i gapieniu się tęsknym wzrokiem w niebo. Tyle o samym lataniu.

Pińczów jest absolutnie wyjątkowym miejscem na lotniowej mapie Polski.
To jedyne miejsce w którym bez przeszkód można przyjechać z całą rodziną. Woda w rzece fantastyczna, o czym miałem okazję się przekonać z dziećmi ;). Lody na rynku smaczne jak zwykle. Wieczorami przy grilu można swobodnie pogadać nie tylko o lataniu. Hangar o tej porze żyje własnym życiem. Gwarno i wesoło. Bliskość miasta sprawia, że każda osoba towarzysząca może swobodnie wybierać jak spędzić miło czas. Basen kryty w Pińczowie to dobra alternatywa na deszczowe, pochmurne dni.
Jednak Pińczów to nie tylko miejsce, ale też jeden człowiek, który dla nas lotniarzy poświęca czas i swoją energię. Sam w skwarze, jaki panował na lotnisku wyholował nas wszystkich. Trudno podziękować. Samo „dzięki” to mało. Mimo tego Endrju zawsze zaprasza na latanie i na tym mu zależy żebyśmy przyjeżdżali i latali. Cena holi jest przy kosztach jakie generują jest wyjątkowo niska. Jak on to robi? Nie wiem, ale chętnie przyjadę niebawem żeby się dowiedzieć. Jedyne, co mi jak dotąd przychodzi do głowy to pasja, pasja, pasja i taka zwykła ludzka życzliwość…
Endrju?- człowiek roku (i to nie jednego ;))
Tak się kochani robi Coś dla polskiego lotniarstwa!





Sterylny napisał:

Ależ w tym Pińczowie latanie odchodzi, że szok. Każdy skupiony na fruwaniu i na forum nic nie pisze. Sam wiem jak to jest, bo Nawet jednego zdjęcia nie zrobiłem, ani ze Stranika ani z Pińczowa. Wczorajszy warun (1.05. - przyp.red.) dosłownie wypłoszył wszystkich z lotniska. A na początku zaczęło się niewinie. Rano Michalo z Wojtkiem spokojnie oblatywali na holu swoje lotnie. Gorąc się nasilał ale nie widać było oznak jakiejś szczególnej termiki. Wiatr tylko leniwie wychylał rękaw, o silnych podmuchach zapomnij. W powietrzu też jakoś nieszczególnie podczas holu. Grzesiek cedro załapał się dopiero po wyczepieniu na 1000m. Wykręcił i przepadł. Potem poleciał Jacek. Po długim holu też wysoko się wyczepił i szukał szczęścia w pobliżu lotniska. Michał Smyk nie załapał się na termę i lądował nie wiedzieć czemu po drugiej stronie lotniska. Vega zerwał się ze sznurka , szybko wylądował i zaraz znowu szykował się w powietrze. Poleciał. Wyczepił się stosunkowo nisko w kominie nad hangarem. Potem krążyli w nim razem z Jackiem. Ja podpięty do lotni czekałem spokojnie na hol. Zagotowało się jak Jacek z Vegą zaczęli informować o wielkości noszenia i..... wysokości - prawie 3000m !!!.
Wystartowałem. Długi ciężki hol. Dopiero na ponad 800m komin. Krążąc słyszałem jak holuje się Roman , Smyk, Bartek i na końcu Mesiek. Wszyscy razem w powietrzu. Każdy wysoko. Ludziska rozleciali się dosłownie na wszystkie strony. Pod chmurą zamiast kolegi lotniarza spotkałem szybowiec. To był niesamowity dzień. Wszyscy świetnie polatali i wrócili na skrzydłach na lotnisko. Nikt nie lądował w kapuście. Nigdy nie kręciłem tak wysokich podstaw. Tego nie da się zapomnieć. Dla mnie rewelacyjne otwarcie sezonu. Najpierw ponad dwie godziny na Straniku, Potem prawie 3 godziny w niedzielę w Pińczowie i kolejne prawie trzy wczoraj. Poezja. Szkoda tylko, że z powodów technicznych nie mogłem nagrać tracków z tych dwóch pierwszych lotów i dopiero po wczorajszym trójkącie zaistnieję w końcu w pucharze LPP.
PS. Podzękowania dla Michalo z całodniowe, w upale, kierowanie startami i dla Endrju za hole, które tak niesamowicie dały polatać.





Michalo napisał:

Dla mnie trzy dni, w czasie których polatałem nad Starnikiem i później kierowałem startami w Pińczowie też na długo zapadną w pamięci. (...)
W Pińczowie wykonalismy z Wojtekiem S. po kilka lotów szkolnych za motolotnią. Inni bardziej doświadczeni koledzy latali w termice a my staraliśmy się pokierować startami tak aby wszyscy możliwie szybko i bezpiecznie znaleźli się w powietrzu.
W tych dniach cały Aeroklub Pińczowski tętnił życiem, każdy chciał w jakiś spsoób oderwać się od ziemi i palatać. W tym samym czasie na lotnisku wykonywane były szkolne loty paralotniowe za wyciągarką, co jakiś czasz samochód rozciągał liny, z lotniska startowali paralotniarze PPG, paraplany, motolotnie i do tego wszystkiego jeszcze nasze hole za motolotnią.
Wszystko wyglądało pięknie, jednak kierowanie startami na lotnisku, na którym dzieje się tak wiele to spore wyzwanie. Na szczęscie dzięki zdysplinowaniu wszystkich użytkowników lotniska udało się udało się bezpiecznie wykonać wszystkie starty i lądowania. Jednocześnie nad Pińczowem i okolicami było 7 lotniarzy co chba nie zdarza się zbyt często. Największa w tym zasługa Andrzeja W., który zawsze potrafił dla każdego znaleźć fajny komin.
Mam nadzieję, że mimo drobnych napięć nerwowych na starcie wywołanych pewnie przez ten upał wszyscy są zadowoleni.





Smyk napisał:

Tak, to był dzień (1.05. - przyp.red), na jaki czeka się nierzadko całą karierę. Z Pińczowa Grzesiek zrobił trójkąt FAI 90 km, Romek Rocławski 60 km, ja strzeliłem 50km, a paralotniarze w Tatrach porobili trójkąty pod 200 km.
Oglądanie ziemi z tej odległości to ciekawe doświadczenie.
Za pierwszym razem nie dość, że się nie załapałem, to jeszcze próbowałem słuchając kierownika startu wylądować między zalewem a linami paralotniarzy, czyli podchodząc między wyspą a Mosirem (nie mam o to żalu, chodziło o bezpieczeństwo lądowania, bo stalowe liny leżały na lotnisku). Normalnie to znaczyłoby jakieś 200m więcej spaceru, ale komin, w który po chwili wyholował się Vega, zmienił kierunek wiatru na zachodni. Na ostatniej prostej leciałem z wiatrem ok. 1m/s w plecy. Bardzo wydłużyło to moje wyrównanie, przez co znalazłem się po lądowaniu 200m od wyciągarki, na drugim końcu lotniska. Powrót zajął chwilkę.... zwłaszcza że z radia płynęły motywujące komunikaty.





Vega napisał:

(3.05. - przyp.red.) Czasem latanie ma w sobie trochę masochizmu. Nadchodząca burza zmusiła nas do szybszego lądowania. Hol na 500 m, Endrju woła jest komin, wyczep, parę kółek, 1, 2, 3 i tłuste 3,5m aż do chmury na 2150 m. A potem latanie między chmurami, nie niżej niż 1800m. No i meldunek Endrju, nie przegnijcie z tym lataniem. Od zachodu idzie burza. Odwracam się, kurcze, widać jak leje! Aby zdążyć przed deszczem do hangaru uciekałem z 2 tyś. metrów do dołu omijając noszenia i chmury. A nosiło wszędzie i to 4-5m/s. Tutaj doceniłem Atosa, bo 80-90 km/h pozwoliło przecinać noszenia bezproblemowo. Michałów, Kije, Gacki dosłownie w kilka minut, to jest jazda! W spirali szło to za wolno, bo tylko ok. 1m/sek w dół. Ciemna chmura nad lotniskiem straszyła swoim widokiem.
Ale wiadomość radiowa, że jest jeszcze cicho pozwoliła mi na decyzję wlecenia pod nią od strony wschodniej. Nie obyło się bez chwilowego strachu, bo na czarnej krawędzi posypał się grad  i przy tej prędkości musiałem chować ręce, oj zabolało! Ale łomot gradu o węglowe kesony był straszny. Dobrze że trwało to krótko, potem cisza i spokój. Więc już tylko jakieś ranwersy, szybkie podejście i lądowanie w ciszy i powietrzu, które w ogóle nie niosło. Klapy i bieg ile się dało i tak nie pozwoliły dogonić lotni. Lekki crash bez konsekwencji. Dziwne powietrze, przyciskające do ziemi.
Wcześniej lądował Michał i miał ten sam problem, niestety przywalił noga w speedbar i mocne stłuczenie gotowe. Na szczęście wszyscy wrócili na lotnisko i jak lunęło, lotnie prawie suche stały w hangarze. Aha, Romek gdzieś poleciał i jeszcze leci...
Niestety nie mogę pokazać tracków, bo mam problem ze zgrywaniem do kompa.
A teraz do Hammerlancha na obiadek...

W piątek (4.05. - przyp.red.) nie dało się latać, ale dzisiaj (5.05. - przyp.red.) za to był super dzień. Tylko nie dla mnie, wybity palec i brak jednego żeberka z Atosa, które zabrał Mesiek do naprawy uniemożliwiły mi latanie. A jest czego żałowac! :/ Michał też pozostał na ziemi, z bolącą nogą. Cumulusy, słaby wiaterek, szlaki, eh, szlag by trrrr...! Wszyscy poszli w niebo i polecieli na trasy. W międzyczasie Wojtka posłaliśmy w termiczny bój i wykręcił 1850 m. Wylądował happy :) po dobrej godzinie uciekając od noszeń.
Jacek starał się koniecznie zaliczyć Busko, choć niebo tam było puste  musiał lądować po 26 km. Romek chyba dalej.
Ja w międzyczasie wypuszczałem chłopaków na wyciągarce i kiedy już skończyliśmy, po prawie 5-ciu godzinach pojawił się na lotnisku Maestro. Zaliczył trójkąt FAI 115 km! Trochę zmęczony ale happy. Gratulacje!
Na koniec dnia Andrzej szkolił następnego pilota w holu za motolotnią. I to pomimo bolącej nogi, ale za to potem mógł się dać pocieszyć swojej Eli, która jak zwykle wprowadziła fajny nastrój do hangaru, a kuchnia pojaśniała od czystych naczyń i świeżych ściereczek. Bo niestety mamy jeszcze wielu nie umiejących sprzątać po sobie... :( A wieczorem grill i przy piwku kręciliśmy dalej "kominy".
Szkoda, że już koniec tego długiego "łykendu" i takich warunków. Kogo nie było, niech żałuje!!! A kto był, niech Endrju podziękuje! (ani razu nie poleciał sobie na lotni... aby inni mogli latać!)

 

Film: Paweł by Vega oblatuje swojego Atosa:

alt

 




Bartek napisał:

Upływa już prawie tydzień od mojego powrotu z Pińczowa, ale w głowie ciągle jestem tam, pod chmurami. Miałem wprawdzie nadzieję, że do początkowych dwóch dni spędzonych w Pińczowie, dodam pod koniec tygodnia co najmniej jeszcze jeden, ale niestety musiałem obejść się jedynie smakiem.
Dla mnie to dopiero drugi sezon, w którym latam zdecydowanie częściej na nizinie niż w górach. Właściwie dopiero drugi sezon uczę się termiki nizinnej. Bardzo mało wspólnego ma to latanie z lataniem w górach. Nie tylko w aspekcie samego latania, ale i tego co jest wokoło.
Przewagi towarzysko-rodzinne są widoczne w Pińczowie jak na dłoni, ale też i nakłady  „infrastrukturalno-osobowe” są znacznie większe. Począwszy od przygotowania samego lotniska i zaplecza socjalnego przez Aeroklub Pińczowski (dzięki Zapaleńcom, którzy go prowadzą), poprzez samą konieczności „dysponowania” holówką, holującym, liną, wózkiem itp... po wreszcie serdeczne Dusze kierujące startem, przyciągające wózek, podpinające liny itp. itd. I to wszystko całkowicie bezinteresownie, przy lejącym się z nieba żarze. Respekt!
Dlatego po raz kolejny wielkie podziękowania dla niezłomnego w holowaniu i organizowaniu latania Andrzeja oraz MichałO i Wojtka S., którzy kierowali startami podczas mojego pobytu w Pińczowie. Podziwiam Panowie Waszą determinację i dziękuję za pomoc.
Lotniczo dla siebie to z tych 2 dni ok. 1,5 dnia muszę traktować jako pechowe. ;) Ale tak naprawdę to na własne życzenie, bo nigdy jeszcze nie zaczynałem sezonu tak nieprzygotowany fizycznie i psychicznie. Dodatkowo kusząca możliwość startu z mosquito drugiego dnia (01.05.) – zanim jeszcze ruszy terma, co początkowo nie wydawało się takie pewne... Zamiast skupić się na przygotowaniu do holu, zdecydowałem się wystartować z napędem - zbyt późno. Przerwany start w tym skwarze był dla mnie nie lada wysiłkiem i dopiero po ok. godzinie byłem gotowy do startu za moto. Niestety jako ostatni, już krótko po 15.00 (później jak się okazało startował jeszcze Maciek … i też sobie polatał). Polatałem prawie 3 h i lądowałem przed 18.00. Ponieważ poleciałem na południe, musiałem liczyć się z sufitem TMA ustawionym na 2000 m … i z bólem odpuszczałem kominy lecąc dalej...

To były warunki!
To było rewelacyjne latanie w Pińczowie!


Foto by Mesiek
alt