Może tutaj w tym wątku trochę ustosunkuję się do lądowania Jacka. (patrz artykuł: Pechowe Lądowanie -  dopisek Agi) 

Nie chcę tu nikogo pouczać, dalszy tekst jest to jakaś hipoteza, którą wyciągam z moich doświadczeń i obserwacji. Generalnie chodzi mi o to, że w terenie przygodnym bezpieczniejsze lądowania wymagają nieco dłuższej fazy wyrównania. Jacku, mam nadzieję wybaczysz mi mentorski ton i trochę przedmiotowo potraktowanie Twojej sprawy.

Chyba na tym forum jestem jednym z doświadczeńszych pilotów w lądowaniach przygodnych (choć może odezwie się ktoś doświadczeńszy, np. Paweł Vega?). Czasem zdarzały mi się niespodzianki podczas lądowań. Miałem pewne przemyślenia już na pierwszą wieść o lądowaniu Jacola, ale wolałem jeszcze poczekać do publikacji zdjęć z miejsca przyziemienia.

To może na początek procedura lądowania w terenie przygodnym:

Jak już wybierzemy pole (ma być trawa, niska kukurydza, skoszona łąka, ma to być duże i bez przeszkód w postaci drutów(!)), to musimy:

1) Określić kierunek i siłę wiatru nad ziemią
To niby proste. Lecieliśmy z wiatrem, to lądujemy w drugą stronę. A guzik. Pierwsza niespodzianka jest taka, że w terenie przygodnym tarcie jest większe niż na lotnisku (tak, powietrze też podlega sile tarcia) sprawia to, że gradient rośnie. Czyli bardzo często nisko wieje 0m/s, choć wysoko mieliśmy na naszym Compeo "Wind component -10km/h"). A jeśli dodać lokalne zawirowania, termikę itp., to może wyjść nam w plecy. I zdziwka. Bo musimy biec jak gupie po przyziemieniu, a wcale się na to nie przygotowaliśmy.

2) Określić ułożenie terenu w miejscu lądowania
To trudniejsze, ale bardzo ważne. Zwłaszcza jak się leci toplessem. Z góry wszystkie góry są płaskie. Potem znowu jest zdziwienie pół metra nad ziemią, że teren nam się obniża. Trzeba obserwować cieki wodne i drogi. W stronę cieków wodnych teren opada, w stronę dróg różnie - ale pomocna jest zasada, że drogi z reguły są prowadzone płasko. Tzn. w poprzek wzniesień itp. Więc z reguły teren opada/ wznosi się w poprzek drogi, nie z drogą. Są wyjątki, ale reguła jest istotna.




Teraz historyjka nr 1 (niespodzianka podczas wyrównania):
Wieczór właściwie, ten przelot 13 km się kończy, z wykręcaniem dymu z ogniska. Wybieram dużą fajną łączkę, która wznosi się w stronę drogi Kielce - Lublin (w okolicy Radlina). Wiem, że już wieczór więc wiatr zerowy, bo jeszcze na dodatek inwersja osiadania wieczorem na bank. Kontrola z góry wykazuje fajną trawkę. Kółeczka, ostatni zakręt nisko o 90 stopni, rozpędzenie, wyrównanie... no i już lecąc nad samą ziemią, przez te 20-30 metrów, mam czas zobaczyć z bliska, jaką to łączkę wybrałem.
A tam jest pełno ciernistych grubych na 0,5cm, płożących się krzaczorów. Wiem, że muszę zrobić wyjątkowo mocne wypchnięcie. Flara, pierwszy skok - przebijam się przez jedną gałązkę, drugi skok, zrywam drugą, trzeci - gałązka łapie mnie za buta potykam się, lekkie dziobowanie.

Historyjka nr 2 (niespodzianka termiczno - stokowa):
Kończy się przelot po niedzielnym starcie z Żaru. W sumie dość nerwowy przelot, bo tak małej ilości miejsc do lądowania jeszcze w swojej karierze nie widziałem. Są dwie w miarę spore łąki na szczycie dwóch pagórów, one są otoczone lasem. Nad nimi trochę nosi, ale za mało... Wygląda na to, że większa łąka ma względnie płaski długi szczyt. Znowu kółka wytracające wysokość, ostatni zakręt o 90 stopni, ale kurde, chyba ze zmęczenia za wysoko... I już widzę, że przelecę tą fajną wykoszoną trawę i siądę na dzikiej łące, tam trawa wysoka... potem przelatuję płaski teren, jak się okazuje dalej leciutko opada, w kierunku lasu... Podczas wyrównania okazuje się, że prędkość względem ziemi jakaś duża... czyżby jeszcze termiczny wiatr w plecy? No i znowu najmocniejsze wypchnięcie, na jakie mnie stać... Ale trawa nie pozwala zrobić kroku, łapie nogi... ale prędkość jest już taka mała, że nawet się nie przewracam, lotnia dziobuje lekko, bo trawa ją łapie.

Historyjka nr 3 (rów melioracyjny):
Lata temu, lądowanie pod Pińczowem. Przy wyrównaniu okazuje się, że w poprzek mam rów melioracyjny i jak teraz wypchnę, to właduję się centralnie w sam środek. Wytrzymuję jeszcze troszkę, lecę metr dalej i ląduję na kolanach w trawie za rowem.

Wszystkie te historie łączy jedna rzecz: pokazują, że tak naprawdę ostateczna ocena "nawierzchni" nastąpiła przy wyrównaniu - tym ostatnim etapie lądowania. Dlatego myślę, że wypadku Jacy można było uniknąć, lub chociaż ograniczyć jego skutki, gdyby lotnia do lądowania była bardziej rozpędzona i wyrównanie trwało dłużej. Dałoby to pilotowi czas na rozpoznanie zagrożenia i podjęcie odpowiednich środków.