alt

Zastanawiałem się, jak zatytułować ten tekst, bo na wzór Rolanda będę się chciał dzielić z Wami moimi postępami w zmotoryzowanym lataniu.

Jeszcze jakiś czas temu nadałbym mu tytuł ZZSLR, czyli Zmotoryzowana Zachodniopomorska Sekcja Lotniarstwa Radykalnego.
Dziś tak napisać już nie mogę... Sekcji już w zasadzie nie ma, bo 50% jej członków wyemigrowała, a druga część, - ta która została, ma problemy z radykalnością...

Kiedyś to nawet zimą wchodziliśmy na Rudnik z lotniami na plecach, żeby po 3 godzinach brnięcia po kolana, a czasami po pas w śniegu, schodzić (bo się kierunek zmienił przez te 3 godziny) a w zasadzie zjeżdżać na dupskach po śniegu. Takie mieliśmy parcie na latanie, a dziś...? No cóż, czasu brak, a samemu trudniej wzbudzić motywację...

Dlatego tytuł będzie inny, może ktoś z okolicy przeczyta którąś z moich relacji i zwabiony opisami powiększy naszą sekcję, :) wiadomo: bzykanie w grupie jest znacznie przyjemniejsze. ;)

Jak każdy z nas, mam problem z czasem, w zasadzie to nie ma kiedy latać, w tygodniu praca poza domem, człowiek tuła się po hotelach i jak wraca na weekend do domu, to nie ma sumienia aby oznajmić rodzinie: "A skoczę te 400 km, żeby sobie polatać..."
Niestety ze Szczecina wszędzie daleko. Borsk, Leszno, Mieroszów to cały dzień drogi. Na miejscu jest prężna grupa paralotniowa, ale chłopaki holują się tu z nawrotem, dla mnie zbyt ekstremalne. Dlatego moje latanie w tym roku ograniczyło się wyłącznie do kilku wyjazdów i wakacji, które spędziłem w Borsku – super miejsce do latania i rodzinnego wypoczynku – polecam.

Już 3 lata temu zrodził się plan uniezależnienia się od wyjazdów na latanie: czyli latanie tuż przy domu z Mosquito. Od podjęcia decyzji do realizacji planu minęło trochę czasu, wiadomo jak jest, jak już miałem finalizować zakupy, wyskakiwało coś mega-ważnego i plany odraczały się o kolejne miesiące. Samo życie...
W tym roku zapowiedziałem, że bez względu na wszystko będę latał z Mosquito, co więcej Aśka, moja szanowna małżonka powiedziała, że bez względu na wszystko, będę w tym roku latał na mosquito... Miała mnie już serdecznie dość. ;)

Podjąłem decyzję, że nie będę oblatywał NRG w zestawie z Merlinem, na którym latam swobodnie i zgodnie z sugestią Rolanda, zacząłem szukać lotni DHV-1. W mojej wadze, ponad 100 kg, w zasadzie pozostaje mały wybór, szukałem Funky 17 Seedwingsa i Fun 190 WW. W czerwcu tego roku znalazłem pod Berlinem 2-letnią loteńkę FUNKY 17, szybki wypad do tego pięknego miasta i już pierwszy krok do realizacji planu miałem za sobą (przynajmniej raz miałem gdzieś blisko).

W sierpniu wspólnie z Rolandem udaliśmy się do Austrii, gdzie z kolei udało mi się znaleźć Mosquito w moim rozmiarze. Wierzcie mi, że nie jest to takie łatwe. Oczywiście najlepiej jest kupić nowy sprzęt szyty na miarę, ale niestety w moich planach istotny był też wątek finansowy, więc zdecydowałem się na sprzęt używany. Nie odważyłbym się pojechać tam sam, jestem totalnym antytalenciem technicznym, dlatego poprosiłem o pomoc Rolanda.

Po całonocnej podróży dotarliśmy na miejsce i zaczęło się przymierzanie, sprawdzanie, negocjowanie. Znalazłem cacuszko prawie szyte na mnie, z elektrycznym starterem, zbiornikiem wewnętrznym, z małym nalotem, składanym śmigłem i ogólnie w dobrym stanie. Podczas przymiarek po raz pierwszy naszły mnie wątpliwości. Wisząc w zestawie na wieszaku, czułem jak bardzo jest niewygodnie, ciężko, jak bardzo ograniczone są moje ruchy, zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze robię... Na szczęście chęć przebywania w powietrzu spowodowała, że przypomniałem sobie wszystkie te dni, kiedy widziałem szlaki cumulusów na szczecińskim niebie i mój brak możliwości wykorzystania takich warunków. I nie było już odwrotu.
Roland fachowym okiem ocenił i konspiracyjnym tonem przekazał mi informację, że sprzęt wart jest swojej ceny, głośnym i zdecydowanym tonem i już po niemiecku wytykał drobne usterki. Finalnie po delikatnych targach sfinalizowaliśmy transakcję i wracaliśmy do Polski z mega-szczęśliwym Szczecinianinem i sprzętem zapakowanym na dachu auta.

Jak odwiozłem Rolanda do domu, bardzo żałowałem, że nie mam ze sobą lotni, tak bardzo chciałem wypróbować swój nowy nabytek. Ze względu na swoje dwie lewe ręce po raz kolejny skorzystałem z pomocy Rolanda, który zaoferował się, że zrobi przegląd i wprowadzi kilka usprawnień w moim egzemplarzu. Nie mogłem wytrzymać i jeszcze na koniec odpaliłem silnik aby posłuchać jak pracuje, poczuć jak śmierdzą spaliny i jak śmigło pcha w cztery litery... Tak, tak, wiem pomyślicie: obiło mu i będziecie mieć rację, - odbiło mi. Jeszcze wtedy nie do końca chciałem uwierzyć w to, że ten zestaw poradzi sobie z uniesieniem mnie w powietrze, bo oczywiście nie jest żadną tajemnicą, że z Jackiem od lat rywalizujemy o miano najcięższego lotniarza w Polsce. ;)

Roland już dysponując większą ilością czasu potwierdził, że udało się nam kupić dobry egzemplarz, wprowadził w nim kilka zmian (wymienił przewody paliwowe na przezroczyste, membrany w gaźniku na nowe, zasilikonował wszystkie czułe na wibracje części, zamontował czujnik temperatury i obrotów silnika i na koniec wymienił świece i akumulator). Po tygodniu dał mi znać, że w zasadzie sprzęt jest już gotowy do lotu.

No tak, sprzęt gotowy, a co z pilotem, czy na pewno gotowy? No właśnie... coraz częściej pojawiały się wątpliwości, a może zaczekać jak dieta zacznie działać :/ i zgubić tych kilka kg? Czy aby na pewno dam radę? Przecież latanie z silnikiem na plecach to nie to samo, co swobodne kręcenie się w kółko w kominie, w wygodnym i lekkim kokonie. No i znowu Roland dobrze podpowiedział: pojedź do Mieroszowa, odpal z górki w odpowiednich warunkach i na pewno dasz sobie radę.

Wiem, że z rad Rolanda warto korzystać, wiec w jedną z wrześniowych niedziel pojawiłem się u Andrzeja z pełną gotowością do odbycia tego pierwszego bzykania... Na początku oblatałem sobie Funky 17, wcześniej nie latałem na tym egzemplarzu. Trzy ślizgi utwierdziły mnie w tym, że to była dobra decyzja. Fajna, lekka, zwrotna lotnia szybko reagująca na ruchy, jednym słowem pełen relaks.

Pozostało poczekać na osłabienie termy i odpalenie w pełnym zestawie. Po całym dniu na starcie lotniowym, obserwując starty kolegów, nie mogłem doczekać się na ten mój pierwszy raz. No i nadszedł. Zgodnie z procedurą odpaliłem silnik, rozgrzałem i na chwilę zgasiłem, aby przygotować się do startu. Podpiąłem się do lotni, zapiąłem w uprząż i gotowy na wszystko dmuchnąłem w rozrusznik i... stało się. Okazało się, że maszyna nie chce odpalić... Ehhhhh, jak ja się wtedy czułem, wszyscy widząc jak wyglądam, starali się mnie pocieszać mówiąc, że tak to już jest z tym Mosquito, że nie zawsze się uda, że zawsze coś może odmówić współpracy. Tym razem odmówił współpracy bendix w rozruszniku, który na stałe powiedział mi: ja już nie będę działał. Miałem ochotę zostawić to wszystko na starcie. No i co mi pozostało? Musiałem cały majdan zwinąć i z podkulonym ogonem wrócić do Szczecina.

Znowu nieoceniony okazał się Roland, który podesłał mi linki do sklepów, gdzie można zakupić owy bendix, okazało się, że w Polsce też handlują silnikami Raket, więc już w poniedziałek zamówiłem, w środę otrzymałem, a w piątek cały zestaw był już po naprawie. Strasznie się zdziwiłem, że tak szybko poradziłem sobie z tą awarią. :) Gdyby ktoś potrzebował pomocy z rozrusznikiem, to służę pomocą. ;)

W kolejny weekend zdecydowałem się na próby już na miejscu w Szczecinie, a w zasadzie tuż pod nim. Jakieś 3 km od miejsca mojego zamieszkania znalazłem pole, które od tego momentu służyć mi będzie jako miejsce startów i lądowań.

Bardzo długo czekałem na ten pierwszy start z Mosquito, dodatkowo cały czas brakowało mi tej pewności, że przy mojej wadze uda mi się oderwać od ziemi, wiedziałem że kluczowy dla mnie będzie moment startu. Przez cały dzień, kiedy to zdecydowałem się oderwać od ziemi, czułem pewne napięcie, powtarzając w myślach całą procedurę przedstartową i wszystkie elementy startu (oczywiście wykorzystałem w tym celu wszystkie podpowiedzi Rolanda). Wszystko chciałem przygotować idealnie bez zbędnego pośpiechu, przyjechałem na start z kolegą, aby oficjalnie nagrał moment startu, ale tak zupełnie przypadkiem napomknąłem mu, że jakby co, to tym się gasi silnik i żeby nie krępował się dzwonić na 112. ;) Warunki do startu były wymarzone, ze 2-3 m/s w twarz, teren lekko opadający, wszystko idealnie na ten pierwszy raz. Niestety trochę się grzebałem przy rozkładaniu i z idealnych warunków zaczęły robić się średnie, wiatr zaczął słabnąć. A tego bałem się najbardziej, braku wiatru przy starcie. Dlatego już bez zbędnej zwłoki przygotowany do startu odpaliłem. Pamiętałem jedną z rad Rolanda, aby wejść mocno ramionami w sterownicę i biec jak po rekord świata na 100m. Tak też zrobiłem i już po kilkunastu krokach poczułem, że jednak damy radę, bardzo fajne wrażenie, jak odrywały się wąsy mosquito od ziemi – swojego rodzaju uwolnienie, później to już była bajka. Pamiętałem też, aby w miarę szybko zapiąć kokon, bo przy otwartym zamku silnik nie ma właściwego chłodzenia.
Lotnia idealna, lekko chodziła za ręką, szczerze mówiąc spodziewałem się większego siłowania, kilka rund nad startem i odszedłem na krótki oblot okolicy. Bardzo przyjemne latanie w spokojnych warunkach.
Po 40 minutach lotu zdecydowałem się na pierwsze lądowanie. Znowu cała procedura: krąg nad miejscem lądowania, min. obroty, zhamowane śmigło, odpięty kokon i ostatnia prosta. Już mam się podnieść, a tu nagle bez żadnej ingerencji z mojej strony silnik wchodzi na maksymalne obroty. Ekspresowa reakcja: odhamować śmigło, schować nogi i na drugi krąg. A w głowie gonitwa myśli, co się k...a dzieje?? Przecież nie powinno tak być. Okazało się, że sytuacja szybko się wyjaśnia. Jak tylko chowam nogi z powrotem do kokonu i lekko się pochylam, obroty spadają do min. i znowu zaczynam opadać, kątem oka widzę, że przepustnica usta-usta odczepia się od speedbaru. Znowu automatyczna reakcja – przydał się trening w garażu, wisząc w kokonie ćwiczyłem procedury, nie pomyliłem kulek ;) - maksymalne obroty i dalej w górę. I ulga, że wiem co się stało, że sprzęt sprawny tylko pilot d...a nie przewidział, że jak wypluje przepustnicę, to powinien ją zabezpieczyć, aby się przez przypadek gdzieś nie zaczepiła... Drugie podejście już bez problemów, tylko z tego wszystkiego zapomniałem zhamować śmigło, niemniej wszystko się udało.


Tak więc ja już mam to za sobą ten pierwszy raz, teraz bzykam sobie w weekendy po pracy i kiedy najdzie mnie na to ochota i wszystkich do tego zachęcam. Najbardziej zachęcam do tego ludzi z moich okolic, jeśli ktoś chciałby zobaczyć jako to wygląda z bliska, dotknąć, pobiegać z lotnią, to zapraszam, może to będzie właśnie to. A przy okazji może zreaktywujemy naszą Zachodniopomorską Radykalną Sekcją Lotniową? Bo jak już pisałem, bzykanie zawsze lepiej wychodzi w grupie. ;)

No i jeszcze jedno. Zapewne zauważyliście, że bardzo często w moim opisie wspominam o Rolandzie. Jest to człowiek, który dysponuje ogromną wiedzą techniczną i sporym doświadczeniem w lataniu z Mosquito i co najważniejsze chce się tą wiedzą i doświadczeniem dzielić z innymi. Dzięki jego pomocy i podpowiedziom, bez strat w sprzęcie, mogę cieszyć się dziś bzykaniem. ;) Roland wielkie dzięki za wszystko, mam nadzieję, że nadal będziesz odbierał telefony ode mnie. :)


Pozdro
Tomek

 

 

Film: pierwszy start

alt




Film: pierwsze lądowanie

alt




Film: pierwsza głupota - wiało za mocno

alt



Film: takie tam...

alt









Dopisek redakcji:

Dalszy ciąg przygody Tomka z Mosquito możecie śledzić na bieżąco w poniższym wątku na Forum:

tu link:   http://www.lotnie.pl/index.php?option=com_kunena&func=view&catid=22&id=6310&Itemid=2



.