Na moje oko to wiało z północy. Nawet rękaw tak pokazywał. Trawa również na szczycie nie chciała pokazywać inaczej . Było to jednak bardzo słabe 1- 1,5 m/s. Co jakiś czas przychodził czysto termiczny podmuch z południa. Czasem mocniejszy, czasem słabszy. Padło hasło TERAZ! no i z sercem na ramieniu pognałem w dół zbocza. Zabrało mnie szybko, ale ten komin który szedł na mnie był tym mocniejszym niż chyba obaj myśleliśmy. W pozycji pionowej dostałem strzała i lotnia ostro zawinęła do zbocza, nabierając prędkości mocno ściągnięta. Całe szczęście że nie było to tuż przy zboczu, bo udało się ją trochę rozpędzić. Nad drzewami już prawie byłem bliski dokręcenia pod wiatr, ale niestety drzewa były zbyt blisko. Wykonałem słabo kontrolowane wypchnięcie i wylądowałem na 3 drzewach. Jedna końcówka na jednym, druga na drugim a ja po środku kurczowo trzymając się gałęzi trzeciego. Całe szczęście dla mnie to trzecie zrobiło sporą dziurę gałęzią w poszyciu i stanowiło pewien "margines bezpieczeństwa". Akcja trwała dość długo ,ale cały i zdrów wylądowałem na matce ziemi. Zostałem okrzyknięty drwnym kocurem, czyli wiewiórką Potem ktoś z ratowników zapytał jak mam na imię. Maciek, powiedziałem zgodnie z prawdą, tyle że po słowacku maćka to kotka i teraz to już miałem przechlapane Wieczorem przy ognisku, pysznym gulaszu i innych płynach natrząchali się ze mnie do późnych godzin nocnych. Myślę że te płyny również miały tu znaczenie. Było wesoło. Oczywiście poleciałem tego samego dnia (albo następnego-teraz już pewny nie jestem)na lotni, która wyglądała dwa razy gorzej niż jej poprzedniczka i z doskonałością zbocza osiągnąłem lądowisko.
Sam nie jestem pewien dlaczego tak się stało.
Myślę jednak że to efekt- nieznana lotnia, pierwszy raz w kokonie a nie w uprzęży, pierwszy lot z poważnego zbocza, mocny komin (?), lekka panika, warunki jednak chyba nie najlepsze.