alt

Tydzień między 7-13 marca 2011 to intensywny trening przed wyjazdem do Bassano.
Pogoda dopisała, w poniedziałek i we wtorek latali Marcin i Sergiusz (ten ostatni to zawodowo pilot ATR-72).

Niestety wyjazd ze względu na spodziewane pogorszenie pogody w Bassano został odwołany. No trudno, tak bywa. Niewiele się zastanawiając, w środę pojechałem do Mieroszowa. Na miejscu było czterech lotniarzy: dwóch "mięczaków" (ja i Marcin) i dwóch "sztywniaków" (Andrzej i Jarek). Do tego chmara paralotniarzy, sondujących warunki.




Było żaglowo, ale wiatr kręcił i zmieniał się. Chwilami wszystkie glajty padały, chwilami zaś musiały bronić się przed przewianiem. Bywało, że glajciarze czekali na mocniejszy podmuch do startu... i dostawali takiego strzała, że rzucało ich w las (3 przypadki).
W czasie gdy ja z Marcinem lataliśmy spod rampy, Andrzej z Jarkiem ustawiali wyciągarkę. Marcin był świeżo po przesiadce z Marsa na Synargie Club (pływający dźwigar) i miał trochę roboty z opanowaniem jej, szczególnie, że warunki bynajmniej w tym nie pomagały. Ja zaś... miałem stracha przed lataniem w takich warunkach, bo przyzwyczaiłem się już do spokojnego powietrza w lotach z Mosquito. Wszystko było dobrze z wyjątkiem lądowań, tutaj z powodu trudnych warunków musiałem się za każdym razem naprawdę mocno przyłożyć. Jarek zaś odpalił z holu na swoim Atosie i potem latał grubo ponad godzinę. Wylądował zachwycony, mówił, że był w stanie latać tak wolno jak paralotniarze, ale również spokojnie mieć 80 km/h.

DSC_0255x6Mieroszow0903.2011Atos.JPG

 

Andrzej dwa razy poleciał na Exxtacy.

DSC_0086x6Exxtacy.JPG



Ja z Marcinem mieliśmy już po 5 lotów, gdy wiatr powoli zaczął słabnąć i glajciarze wykruszyli się. Została jeszcze jedna lina, do której podpiąłem się ja i zrobiłem swój 3 hol. Tym razem nie rozkołysałem lotni, ale znów za wcześnie się wyczepiłem. W każdym razie z uzyskanego przewyższenia poleciałem nad zbocze i latałem 8 minut na żaglu, - tylko tyle, gdyż warunki były słabe, podobnie jak i moje umiejętności. alt

DSC_0100x6Remigiusz2011.JPG

DSC_0105x6Remigiusz2011.JPG



Ten lot zrobiłem z dwiema kamerami: jedna na kasku, druga na skrzydle, poniżej zamieszczam filmik, szczegółowo pokazujący ten lot. (w celu obejrzenia filmu kliknij na zdjęcie poniżej)

alt



Wróciłem zadowolony, teraz już naprawdę zaczyna się dla mnie prawdziwe latanie, po półtora roku od rozpoczęcia I-go etapu. III etap zacząłem dwoma holami, duża (prawie setka) startów (a przede wszystkim lądowań) pozwoliła mi na bezproblemowe przejście na Mosquito. Teraz tylko pozostaje mi się modlić o dobrą pogodę i wolny czas, ach jak mnie teraz skręca gdy widzę za oknem, że pada.

I jeszcze ciekawostka: Mieroszów ma to do siebie, że wszędzie urywa łeb, a tu jest akurat w sam raz. Przekonałem się o tym, wracając do domu: czym byłem bliżej, tym wiatr był mocniejszy i mocniej rzucało samochodem, w pewnym momencie boczny wiatr przesunął drabinę na dachu samochodu, a lotnia omal z niej nie spadła. Musiałem zatrzymać się i dodatkowo dowiązać lotnię do drabiny, a drabinę do bagażnika. Pod domem było już spokojniej, ale bezchmurne niebo i soczewki na niebie wyraźnie mówiły co jest grane.

Na koniec wspomnę jeszcze o notorycznym braku kultury i złośliwościach glajciarzy, tym razem z okazji pojawienia się jej nowej formy: docinek przez radio.
Najbardziej żenująca z nich miała następującą formę: Gdy Andrzej stojący 100 metrów poniżej startu rozmawiał z Marcinem: "Przygotuj się, przypnij do lotni, sprawdź podwieszenie, pomyśl jak wykonać lot, przypilnuj kątów natarcia i spokojnie wystartuj" wtedy ktoś dowcipny dodał: "A jak polecisz to wylądujesz, wtedy podejdź do przodu, a jak podejdziesz do przodu, to się obrócisz, a jak się obrócisz, to dostaniesz w mordę".


 

alt

Kolejny raz zawitałem do Mieroszowa w sobotę.
Grzesiek "Kowis" i Wojtek "Space" gościli już od dwóch dni, dojechał Romek i Marcin, pojawiła się Paulina i Adam, potem także Jarek i Wojtek "Brazil". Na dowiezienie całego sprzętu potrzebne nam były dwa kursy "Ruraka".

Warunki były dość wietrzne, no i ta nieszczęsna wschodnia odchyłka, która wbrew wszelkim prognozom pogody z każdą godziną dokręcała mocniej na wschód.

Tempo lotów było nadzwyczajne, co chwilę odpalała jakaś lotnia, zarówno ze zbocza jak i z rampy. Nie było to łatwe, bo poza nami stok okupowało kilkudziesięciu paralotniarzy. Wojtek "Brazil" długo czaił się, w końcu wystartował na swoim Perfexie i tyle było go widać. Z każdą chwilą był coraz wyżej, w końcu odleciał gdzieś w siną dal, wylądował po przeszło dwóch godzinach.



Ostatecznie wiatr odkręcił na tyle mocno na wschód, że starty stały się trudne, a nawet niebezpieczne (co zaprezentował Wojtek na Space). Po jego pokazówce akrobacji przenieśliśmy się na dół, gdzie intensywnie działała wyciągarka ustawiona na wschód. Wszyscy podziwialiśmy akrobacje (przepraszam, powinno być: pilotaż precyzyjny) Kowisa na holu, było na co patrzeć, były i brawa.

alt




Drugim w kolejce był Marcin. Jego pierwszy i drugi hol poszły fantastycznie gładko, po wylądowaniu chłop miał gigantycznego banana na twarzy. Miło było mi patrzeć na jego hol, poszło jak z płatka.

alt



Ostatnim wyholowanym tego dnia byłem ja, powietrze było już absolutnie spokojne, więc hol poszedł gładko. Po wyczepieniu poleciałem nad zbocze, ale niczego poza zmniejszonym opadaniem nie znalazłem, mimo tego 7 minut lotu z 250 metrów holu można uznać za dobry wynik.



I wreszcie nadeszła niedziela, to był TEN dzień, to było czuć w powietrzu. Chyba wszyscy to czuli, bo o umówionej dziewiątej rano na Ranczu stawiła się cała ekipa lotniowa. Większość lotni nocowała rozłożona w hangarze, więc cała logistyka początku dnia poszła sprawniej niż w sobotę. Dzień zaczęliśmy od lotów na mosquito, pierwszy wystartowałem ja, kilka minut po mnie Andrzej. Niestety Andrzej miał źle ustawione podwieszenie i szybko zakończył lot, za to ja wylatałem prawie godzinę, z czego większość lotu odbyła się na zboczu z silnikiem pracującym na wolnych obrotach. Wybadałem całe zbocze aż po granicę czeską, ruszyła też termika i nawet udało mi się podkręcić skutecznie jeden z kominów. Wylądowałem z powodu zmęczenia tym lotem. Ktoś, kto powiedział, że lotnia to mięśniolot, miał rację - pomyślałem sobie po lądowaniu.

alt

alt





 Film z tego lotu: (aby obejrzeć, kliknij na zdjęcie)

alt





Wróciłem na startowisko, niebo przykrył cirrus, termika siadła i wiatr uspokoił się, ale warunki do startu pogorszyły się, no bo jak tu bezpiecznie wystartować w takim tłoku:

alt




Latać trzeba, każdy dawał z siebie ile mógł, Kowis narzekał, że coś ma za daleko sterownicę z przodu, z lotu na lot coś poprawiał i coraz to bardziej przybrudzał swój śnieżno-biały kokonik:

alt




Romek za każdym razem miał stracha przed startem, bo coś mu ten Impuls wchodzi na zbyt duże kąty natarcia.

alt




Adam stresował się trochę przed lotem, bo w zasadzie oblatywał swoją nową lotnię:

alt




Paulina zaś latała najwięcej z nas wszystkich, preferując starty z rampy.

alt




Wojtek był jakiś nie w humorze, ciągle coś mu przeszkadzało i gniotło, ale nie skarżył się i zaliczał kolejne loty:

alt




Wojtek "Brazil" czaił się zaś na starcie na poprawę warunków, bo co jakiś czas wiatr przycichał i całe stado paralotniarzy opadało na ziemię jak liście z drzew. Wyjście glajtem na żagiel tego dnia nie było łatwe, raz że warunki były "na styk", dwa, że panował gigantyczny tłok na ziemi, w powietrzu, nie mówiąc już o wzajemnym braku szacunku pod postacią zalatywania drogi i innych form stwarzania zagrożenia. Ktoś nawet spuścił balast wodny wprost nad startowiskiem. Wojtek ostatecznie odpuścił, zwinął się i przejął funkcję wyciągarkowego.

alt




I bardzo dobrze, bo na starcie od dłuższego już czasu stał w pogotowiu Andrzej na Exxtacy. Kierownikiem startu został Jarek, zajechał na chwilę na Ranczo z psem. Tak się zarzekał, że nie pójdzie na start, ale nie wytrzymał, coś go pod górę zaciągnęło, nie latał w niedzielę, lecz obsługiwał start do późnych godzin.
Było to pierwsze holowanie Exxtacy, słowa Andrzeja to "Idzie jak po sznurku".

alt




Kolejnym podpiętym do liny byłem ja. Po przepięciu się zostałem solidnie pociągnięty, rozkołysałem lotnię i dalej było już słabiej, ale i spokojniej. Po wyczepieniu się poleciałem tam, gdzie rankiem na mosquito miałem najpewniejsze noszenia, czyli na krawężnik zbocza przy granicy z Czechami. Jeszcze przed Schengen granica była wyraźnie widoczna z powietrza w postaci przecinki w lesie o szerokości kilku metrów, teraz to już praktycznie nie istnieje, ale to nie problem, można legalnie dolatywać aż do Spicaka. Krawężnik nie zawiódł mnie, miałem tam słabe, acz pewne noszenie i latałem tam w towarzystwie kilku glajciarzy. Po 12 minutach poddałem się, nie mogłem dopiąć kokonu (linka się o coś zaczepiła) i miałem już dość utrzymywania nóg w poziomie własnymi mięśniami. Wylądowałem i zebrałem się do domu, nalatałem się do bólu.


Film z tego lotu (aby obejrzeć, kliknij na zdjęcie):

alt





Po mnie holował się jeszcze Marcin, on także poleciał nad zbocze i utrzymał się trochę wraz z glajciarzami.

alt




Potem holował się jeszcze Kowis, a na koniec dnia Wojtek oblatał wreszcie swojego Mosquito. Długo czekał na tą chwilę, prawie półtora roku. Ale warto było, drugiego dnia po locie zadzwonił do mnie pełen pozytywnych emocji.

alt



I tak w wielkim skrócie wyglądała nasza niedoszła wyprawa do Bassano. alt