alt

Na pierwszy meeting w Pińczowie przybyło spore już grono lotniarzy holujących się za motolotnią - 8 osób.
Ale to jeszcze nie wszyscy - mamy nadzieję, że dołączy jeszcze co najmniej dwóch lotniarzy w tym roku.

Za sprawą starań Andrzeja, Aeroklub w Pińczowie stał się Centrum Lotów Holowanych, a przecież jeszcze rok temu regularnie holowało się tam zaledwie 3 pilotów.

Włożona w infrastrukturę praca jest ogromna, a i na optymalny do holowania sprzęt potrzebne były środki i wkład kilku osób.

Tradycyjnie już, nawet mimo nieszczególnej do latania pogody, humory dopisywały. Zrealizowano bowiem plan zapoznania pilotów z arkanami zawodniczych konkurencji.
Zgodnie ze wskazówkami Grzybola wyznaczono trasy do zaliczenia. Wydawało się, że niezbyt dobrze rokująca pogoda nie pozwoli nikomu zaliczyć konkurencji, a jednak... Grzesiek jako jedyny pokazał, że to możliwe. I to dwa razy: w sobotę i w poniedziałek. Jego relację wraz z wnioskami, dlaczego tak było, znajdziecie w dalszej części artykułu.




Endrju napisał:
   Pierwszy raz od 58 lat odnotowano majowe dni z tak niską temperaturą.
My, nie bacząc na przeciwności losu, wprowadziliśmy w życie misterny plan, a mianowicie: byliśmy na lotnisku, była motolotnia wyposażona do holowania - lina, lusterka, łączność, wyczep, wózek startowy, była do dyspozycji część socjalna hangaru z pokojami, kuchnią, łazienkami, Wi-Fi, etc.
Niezawodny GRZESIU BĄK zadbał o to, abyśmy znaleźli się w powietrzu w bezpieczny i profesjonalny sposób.
Chcę podziękować JARKOWI SKOTNICZNEMU, który oddał do naszej dyspozycji wózek motolotniowy wraz z silnikiem zaopatrzonym w nowe śmigło, kredytowane przez Rusłana. Cóż więcej trzeba, by latać wysoko, szybko i daleko!
  
Sednem tego planu, a właściwie jego realizacji jest to, że będzie on trwał i co weekend będziemy mieli (już mamy!) możliwość spotykania się na lotach holowanych w Pińczowie. ZAPRASZAM!!!

Wielkie dzięki dla KRZYCHA z Chicago (punktacje, motywacje, linki, programy, itd.)
GRZEŚKA CEDRO za instruktorską pomoc i porady w czasie lotów,
MICHAŁA SMYKA, który podjął się roli kierownika sportowego,
PILOTÓW I NIELATAJĄCYCH za pomoc przy startach (liny, wózki itd.)
BARTKA STELMACHA za utwierdzanie mnie w przekonaniu, że ten plan ma sens i warto go dla nas i naszej pasji zrealizować. DZIĘKI !!
LATO PRZED NAMI !!!

alt





Grzesiek napisał:
   W naszym klimacie w zasadzie dopiero z początkiem maja rozpoczyna się na dobre sezon lotniowy. Również w tym roku nie miałem okazji polatać wcześniej, dlatego do Pińczowa wybierałem się z mocnym postanowieniem nadrobienia zaległości.
   Prognozy niestety nie były najlepsze i niestety się sprawdziły. Mimo tego, osobiście nie mogę narzekać. W dwóch rozegranych konkurencjach udało mi się wykonać zadanie. Miałem przy tym sporo szczęścia, bo dobre warunki trwały w obydwu przypadkach bardzo krótko.
   W sobotę dzień rozpoczął się ładnie, ale prognozy mówiły o dużym prawdopodobieństwie wystąpienia przelotnych opadów zaraz po południu. Miałem wrażenie, że koledzy, którzy przyjechali do Pińczowa nic sobie z tego nie robią, bo przygotowania szły w żółwim tempie  ;-). W związku z tym pojechałem samotnie na start i rozłożyłem Atosa, zanim ktokolwiek zdjął lotnię z samochodu.
   Kiedy startowałem, w odległości kilkunastu kilometrów już padało, i dochodziły odgłosy dalekich grzmotów. Postanowiłem, że po znalezieniu noszenia, nabieram jak najszybciej wysokości i uciekam na południe w kierunku małego zachmurzenia. Noszenia na przedpolu burzy były szerokie i spokojne. Wykręciłem niezbyt wysoko, aby nie zbliżać się do podstawy chmury. Coś około 1000 metrów. Poleciałem na punkt zwrotny i dalej w kierunku mety, aby oddalić się od burzy. Po kilku kilometrach, kiedy wyleciałem nad nasłoneczniony teren, znalazłem noszenie i znowu wykręciłem około 1000 metrów. W tym czasie chmury zaczęły mnie doganiać i znowu musiałem od nich odskakiwać. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy do momentu, kiedy wariometr zasygnalizował mi wysokość dolotu. Postanowiłem lecieć pomimo małego zapasu wysokości, gdyż liczyłem, że po drodze jeszcze coś znajdę. Około 3 km od celu podkręciłem jeszcze około 100 metrów i doleciałem do lotniska w Kazimierzy Małej, - jakieś 150 metrów nad terenem. Wydawało mi się, że odskoczyłem daleko od idącego zachmurzenia, a jednak okazało się, że już kilkanaście minut po wylądowaniu musiałem składać lotnię w mocnych porywach wiatru.
   Po powrocie do Pińczowa okazało się, że pogoda poprawia się i około 17-ej udało się znów rozłożyć start. Niestety termiki już nie było, ale za to koledzy potrenowali loty za motolotnią. Nie będę o tym pisał, bo z pewnością któryś z nich zda relację ze swoich wrażeń. Wieczorem posiedzieliśmy dłużej, bo prognozy na następny dzień były fatalne.
    Ale za to w poniedziałek przyszła jednodniowa poprawa pogody i znowu można było latać.
Czasu było trochę więcej niż w sobotę, jednak jak się okazało, trzeba było się wstrzelić w około godzinne okno, podczas którego chmury poprzerywały się na tyle, że powstała dobra termika. Tym razem większość lotni była rozłożona, ale znów nikt nie kwapił się do lotu. Po cichu wszyscy liczyliśmy na to, że pogoda będzie się poprawiać. Postanowiłem pociągnąć towarzystwo i poleciałem pierwszy. W trakcie holu znalazłem noszenie, ale było ono dosyć słabe. Kiedy krążyłem, wystartował Smykolo i wyczepił się pode mną. Dłuższy czas krążyliśmy razem, ale noszenie nie było dobre. Chmury zaczęły przykrywać teren pod nami i komin zaczął słabnąć. Postanowiłem z wysokości ok. 700 metrów przeskoczyć na południe, ok. 3 km w nasłonecznione miejsce. Decyzja okazała się słuszna, chociaż komin złapałem dopiero na wysokości 300 metrów. Był jednak mocny i wykręciłem się bez trudu na 1200 metrów nad teren. Potem zaliczyłem punkt zwrotny w Michałowie, jeszcze dwa kominy i znów miałem dolot do Kazimierzy Małej. Bardzo mi się podobał dolot z odległości około 14 kilometrów i wysokości 1200 metrów. Lecąc z prędkością ok. 55-65 km/h, wariometr pokazywał mi L/D w granicach 12-14 i dolot nad punkt na 250-300 metrów wysokości. Po drodze wpadłem w lekkie duszenie i zacząłem się obawiać, czy dolecę. W pewnym momencie wariometr zapikał i postanowiłem podkręcić parę metrów. Po kilku kółkach okazało się jednak, że zamiast zyskać, straciłem kilkanaście metrów wysokości i postanowiłem lecieć dalej. Przyjąłem pochyloną pozycję w uprzęży i starałem się wykonywać jak najlżejsze manewry, aby nie otwierać przerywaczy na skrzydłach. Okazało się, że doleciałem na wysokości ok 50 metrów i miałem dość czasu, aby wykonać zwrot pod wiatr i spokojnie wylądować. Atos to jest to!!!
Niestety ze względu na pogarszające się warunki, nikomu więcej nie udało się dolecieć do celu.
    Biorąc pod uwagę dwa fajne loty, muszę wyjazd uznać za bardzo udany.
Widzę również znaczny postęp w umiejętnościach pilotów, którzy pojawili się w Pińczowie. Bardzo fajnie wychodziły hole za motolotnią i mam nadzieję, że grono lataczy latających przy pomocy tej techniki startu, będzie się stale poszerzać. Ośrodek w Pińczowie jest do dyspozycji i grzechem byłoby nie korzystać z niego. Może zabrakło jeszcze niektórym wiary we własne możliwości, ale to przyjdzie, jeżeli tylko nie spoczną na laurach.
Jak mówili nasi koledzy z Węgier, którzy uczyli nas holowania: "Po stu holach będziecie już wiedzieli o co chodzi". alt




Smyk napisał:
   Przez cały czas imprezy dopisywała nam wspaniała atmosfera i nawet mimo pogody cudownie się bawiliśmy. Dni lotne wykorzystaliśmy na tyle, na ile się dało, choć może z małymi wyjątkami.
Cała impreza wymagała poświęcenia i wspaniałej roboty kilku osób, bez których nie byłoby tak fajnie. Przede wszystkim Andrzeja Włodarczyka i Grzesia Bąka - którzy wzięli na siebie ciężar organizacji i holi. Dziękuję i chyba mogę mówić w imieniu wszystkich, którzy tam byli.
    Jeśli chodzi o stronę praktyczną latania, to początek był obiecujący, ale szybko zweryfikowany przez pogodę. Ja miałem jeszcze do zaliczenia hole za motolotnią na nowym skrzydle, więc po burzy, jaka przeszła pierwszego dnia, zrobiłem zlota. Lotnia lata fajnie, dużo spokojniej niż CSX (a to akurat łatwe :-P)
    Niedziela upłynęła dla mnie nielotnie, ale za to w poniedziałek po pierwszym locie, kiedy nie dałem rady dojść za Grześkiem do jego komina nad lasem, poleciałem jeszcze raz i chyba zrobiłem co się dało w tych warunkach. Wiadomo, można pewnie było coś zrobić lepiej, ale byłoby to trudne, bo leciałem pod barankami, bez żadnej widoczności komina, który kręciłem, a pod sobą miałem cień  ;-) Wolałem też pozostać wierny zasadzie, że najważniejsze jest bezpieczeństwo i dobre lądowisko. Trafiłem tymczasem w trudny teren, i trzeba było bardzo uważnie rozejrzeć się, bo na takiej lotni  wstyd byłoby przydzwonić np. lądując ze stokiem. Miejsce wybrałem dobre, czemu zapewne zaprzeczy Maestro, ale udało mi się jednak wylądować niemal idealnie, co bardzo mnie ucieszyło i pewnie wpłynie na moją pewność siebie w następnych lotach.
    Jeśli chodzi o stronę techniczną latania, to pojawiła się tu duża liczba problemów z wrzucaniem tracków, punktów zwrotnych, komunikacją sprzętu z komputerem. Cóż, chyba jedyne, co można zrobić żeby to poprawić, to ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć.




Jacek napisał:
   Za pogodę ręczyć nikt nie może, ale tragedii nie było.
Założenie było takie, że ma to być wprawienie się w lataniu zawodniczym, wyćwiczenie elementów, z których składają się zawody, z możliwie małą presją, bez napinki. Jeśli chodzi o mnie, te cele zostały zrealizowane. Bardzo się obawiałem tego, jak dam sobie radę z holem za motolotnią w termice, ale pogoda rozwiązała problem za mnie, umożliwiając mi wykonanie dwóch holi w wieczornym masełku po burzy. Żeby jednak nie było za łatwo, Pilot Holownik Grzegorz Bąk dodał mi do tego treningu kilka utrudnień od siebie. Na moje marudzenie, że trochę przegiął z tymi 80 km/h tuż po starcie, odpowiedział z rozbrajającym uśmieszkiem, że jak się ma na holu Airbusa A380 bez silników, to trzeba się szybko oddalić od ziemi i dociągnąć szybko nad miejsce za mostem, gdzie można lądować w razie czego... a potem dodał: Teraz przynajmniej wiesz, że umiesz..
Fakt. Udało się lepiej niż myślałem.
    Następnym koszmarem nocnym jaki mnie nawiedzał, był sen o tym, że startuję w zawodach i mam źle wprowadzoną trasę, przez co cała konkurencja jest dla mnie bez sensu już od startu. Okazało się, że wielu z nas musi nabrać wiary w to, co wprowadzamy i co pokazuje potem elektronika. Komiczny, ale owocny był trening chodzenia po lotnisku z GPS’ami w celu sprawdzenia, czy to na pewno zadziała.
    Sobota była dniem ćwiczebnym, niedziela za to deszczowo-odpoczynkowym. W poniedziałek poczułem się jak na prawdziwych zawodach. Wszelkie przygotowania prowadziłem z myślą o tym, żeby wszystko było sprawdzone i zarówno sprzęt jak i ja musimy być gotowi na lądowanie poza lotniskiem w Pińczowie. Założenie miałem takie, że jeśli wykręcę podstawę po wyczepieniu, to odchodzę na trasę, jeśli nie, - to próbuję pracować nad tym, by tę podstawę wykręcić. Jak się nie uda, to podejmę drugą próbę startu. Wydaje mi się, że podobną strategię mógł mieć Smykkolo, tyle, że jego scenariusz zmieniły warunki w pierwszej jego próbie. Ostatecznie efekt miał jednak lepszy. Ja zabrałem się w ostatnim kominie przed nastaniem wielkiego cienia. Dokręciłem do chmury, która była tylko 1000m nad ziemią, zawahałem się na pytanie przez radio, czy odchodzę na trasę. Jednak Maestro już z trasy krzyknął: dawaj, napieraj... no to naparłem, mimo, że całą drogę do pierwszego punktu miałem w wielkim cieniu. Po odejściu leciałem w ciągłym lekkim duszeniu. Jedyny mały kawałek nasłoneczniony był nad punktem, nad którym znalazłem się na jakichś 400, może 500 metrach. Napotkałem tam zerko, które zanikło po tym jak i ten kawałek ziemi zacieniło. Uznałem, że nie będę wracał na rzęsach na lotnisko, tylko pociągnę dalej w kierunku drugiego punktu. Cień jak okiem sięgnąć, nie dawał wielkich nadziei na noszenie. Nic nie było, wybrałem pole, dokładnie mu się przyjrzałem. Nie spodobały mi się barierki oddzielające krawędzie tego pastwiska chyba. Postanowiłem więc skorzystać z drugiego pola bez tych barierek. Obejrzałem jak biegnie sieć elektryczna, droga, jaki wiatr pokazuje Compeo i usiadłem dokładnie tam, gdzie chciałem, tuż koło zagrody z ciekawskimi krówkami. Pastwisko po wcześniejszych ulewach było mega-błotniste, więc buty będę czyścił jeszcze długo. Ale frajda była, mimo że wynik taki sobie..
    Prognozy zapowiadały koszmarna pogodę na wtorek, więc duża cześć ekipy postanowiła się udać do domu już w poniedziałek wieczorem. Ja ruszyłem dopiero we wtorek, dobrze wyspany. Faktycznie po drodze jechałem w temperaturze -0.5 i w opadach śniegu majowego.
    Róbmy takich zjazdów więcej, bo Competition Clinic Pińczów 2011 uważam za bardzo udany event.




Rusłan napisał:
   Powiem, że bardzo wiele dało mi nasze spotkanie w Pińczowie. Szkoda że pogoda nie dopisała, ale ja zrobiłem dla siebie plan mini i bardzo się cieszę z tego powodu. Małymi kroczki, ale stabilnie i cały czas do przodu. Wiem na co muszę zwrócić uwagę i nad czym w pierwszej kolejności mam popracować.
1) muszę popracować nad dokładnym zaplanowaniem podejścia do lądowania. To bardzo ważny etap lotu, a mam duże braki w tym temacie.
2) Zmieniłem uprząż na Aeros Viper S. Nie będę się tu rozpisywać jaki ten kokon jest super puper i tak dalej, a powiem jedynie, że dla mnie jest mega wygodny Viper S i będę w nim latać.
3) dalej szlifować hole za moto. Muszę się jeszcze bardzo dużo nauczyć.
No a reszta wyjdzie w praniu. Mam nadzieję że zrobimy drugie takie spotkanie w Pińczowie oparte na lataniu po ustalonej trasie. Oby jak szybciej się spotkać!!!




Bartek napisał:
    Dotarłem niestety dopiero w poniedziałek rano. Prognozy dawały nikłe szanse na porządne polatanie, ale każdy miał nadzieję, że może uda się jednak zaliczyć te ok. 31 km ustalonej rano trasy. Mnie się to nie udało, a nawet dalece nie udało, ponieważ "zepsułem" już samo holowanie. Zerwałem się na 400m z holu i z tej wysokości nie było szans na złapanie termiki. Dodatkowo okazało się, że to nie zerwany bezpiecznik - jak początkowo myślałem - ale zwolniony jakimś cudem wyczep był przyczyną wypięcia.
    Po wylądowaniu i ocenie warunków uznałem, że już nie ma żadnych szans na utrzymanie się w powietrzu, a co dopiero na zaliczenie trasy. Jak się okazało, - co do pierwszego pomyliłem się, ale konkurencji faktycznie już nikt ze startujących po Grześkua nie zaliczył.
Ja miałem ten komfort, że nawiązałem kontakt z termiką "podpierając" się mosquito. Odleciałem ok. 7-9 km na południe, nad niezacienione pola i tam pobawiłem się, krążąc na wolnych obrotach pod chmurą. Niezapomniane widoki doliny Nidy, to jest to, co przyciąga mnie zawsze jak magnes do Pińczowa. W końcowej części poniższej filmoteki z majowego weekendu w Pińczowie, zamieszczam mały filmik z mojego poniedziałkowego "moskitowania".



 

Film 1:
Nowa, perfekcyjna holówka - mocny silnik i wolne skrzydło. 

alt




Film 2 - start Grześka (czyli Bebika czyli Maestro ;-)):

alt

 



Film 3 - start Smyka:

alt

 



Film 4 - start Jacka:

alt

 



Film 5 - start Rusłana:

alt




Film 6 - start Darka:

alt

 

 


Film 7 - start Wojtka (wyciągarka)

alt




Film 8 - poniedziałkowe Moskitowanie nad Pińczowem

alt