joomplu:2312Postanowiłem, że się podzielę doświadczeniami ze szkolenia w krainie czekolady i zegarków.

Otóż od kilkunastu miesięcy mieszkam w Szwajcarii, niedaleko Zurychu.
Przedtem w Polsce latałem na motolotniach, na których śmigałem przez 2 sezony - zresztą staram się zawsze przewietrzyć piórka, gdy tylko wracam do Obornik.

 



Niestety latanie na motolotniach w Szwacarii jest zabronione, a jak wiadomo człowiek musi sobie czasem polatać, więc wybór padł na lotnie.
Swoją drogą, jeszcze będąc w PL, zastanawiałem się nad lotniami, ale niestety dystans jaki dzieli Oborniki Wlkp. od najbliższych gór, skutecznie oddalał perspektywę rozpoczęcia szkolenia na lotniach.

Przejdźmy do szkolenia.
Po wstępnym rozeznaniu w możliwych miejscach szkoleń, uwzględnieniu moich możliwości językowych (potrzebowałem angielsko-języcznego instruktora, ponieważ mój niemiecki jest na poziomie średnio-mizernym), w końcu wybrałem szkołę.
Szkolenie na lotniach rozpocząłem w połowie września (2012 - dop. red.), szkolę się w miejscowości Hütten w szkółce www.deltaflugschule.ch, którą prowadzi pan Thomas Kehren.
Zadzwonilem do Thomiego w piątek późnym popołudniem, powiedziałem, że chcę się szkolić. Odpowiedź była krótka: jutro zaczynamy szkolenie.
No i zaczęło się. :)


Dzień 1 - Running down the mountains

Przyjeżdżam na miejsce zbiórki, jest to lokalna restauracja Schöntal. Jest nas 3 kursantów, którzy przyjechali i dziś będą stawiali swoje pierwsze kroki z lotnią na barkach.
Przy porannej kawie odbywamy wstępne gadu-gadu, podajemy swoje personalia i szkolenie czas zacząć.
Przemieszczamy sie kilkadziesiąt metrów dalej, do przydomowego magazynu ze sprzętem lotniowym. Znajduje się on na szczycie zbocza o wysokości ok. 70m. Mniej więcej w połowie szkółki naziemnej (Grundschulung) będzie to nasze miejsce startów, ale póki co trzeba zacząć od podstaw, czyli od podnóża.
Pakujemy niezbędny ekwipunek na samochód (uprzęże, kaski, radia, koła, no i oczywiście lotnie) i zjeżdżamy do wspomnianego podnóża zbocza.

Na początek pierwsze, demonstracyjne złożenie lotni, 10-cio punktowe sprawdzenie sprzętu i zaczynamy.
Pogoda praktycznie bezwietrzna, idealna na początkowe szkolenie.
Pierwsze ćwiczenie, to bieganie po płaskim terenie. Mamy za zadanie przebiec się z lotnią, jeszcze bez uprzęży i wyczuć moment, kiedy zaczyna rwać do góry, pozwolić jej odlecieć, klasnąć dłońmi i chwycić z powrotem.
Następne ćwiczenie nadal jest na płaskim, tym razem w uprzęży - ćwiczenie wypychania sterownicy przy lądowaniu. Podobnie jak poprzednio, mamy za zadanie przebiec się z lotnią, ale tym razem w momencie kiedy lotnia zaczyna wyrywać do góry, pada komenda "tak!" i trzeba wypchnąć sterownicę maksymalnie przed siebie i do góry, tak jak przy lądowaniu.
Po kilku takich przebieżkach zaczynam odczuwać zmęczenie, a przecież jeszcze nie targałem lotni pod górę....
Ale wszystko przede mną, na początek wchodzimy niezbyt wysoko, kilkanaście metrów pod górę.
Lotnia na barki, 5-cio punktowe sprawdzenie przed lotem czyli:
- wpięty (hooked in)
- uprząż zacisnięta (harness)
- wiatr (wind)
- kąt natarcia (angle of attack)
- horyzont (trzeba rozejrzeć się dookoła, czy nie ma potencjalnie nadciągających przeszkód na trasie, np. przechodniów, samochodów itp.)

Gotowy? no to w drogę. Przez radio słyszę "run, run, run, run, run", no to biegiem na dół. Po chwili czuję, że nogi już nie dotykają ziemi i jest, lecę! Jedna, dwie, trzy sekundy lotu i już trzeba lądować. Przez radio dobiega komenda "tak!", ale reaguję zbyt późno i pozostaje mi wylądować "motolotniowo", szorując kolanami po ziemi, łagodnie wypychając sterownicę.
Następne lądowanie wcale nie jest lepsze, dopiero za trzecim razem udaje mi się wylądować jak Pan Bóg przykazał.
Po kilku udanych próbach podnosimy poprzeczkę, czyli wchodzimy nieco wyżej, mniej więcej na 1/4 wysokości zbocza. Zmęczenie daje porządnie znać o sobie, ale jest rekompensowane przez te kilku-sekundowe loty.
W międzyczasie niestety zaczyna pojawiać się wiatr, a jak to w górach, wieje z każdej strony - pod górę, z górki i w poprzek, co wydłuża czas oczekiwania między startami.
Po kilku mniej lub bardziej udanych lotach znów podnosimy poprzeczkę - ok. 1/2 wysokości górki. Targamy lotnie na górę, ale niestety wiatr już nie jest naszym sprzymierzeńcem. Czekamy... niestety coraz częściej pojawia się kolejna przeszkoda - spacerowicze. I tak gdy juś wiatr jest w porządku, to co chwila pojawia się grupka spacerowiczów nieopodal podejścia do lądowania. Więc czekamy....
W końcu przychodzi ten moment, wiatr jest w porządku, na horyzoncie czysto i.... run run run run run.... lecę.... 1,2,3,4,5 sekund.... tak to jest to! :), lekki zakręt w prawo.... 10s i już trzeba lądować.
Pada komenda "tak!", wypchnięcie i miękkie lądowanie na obu kończynach.

I to już koniec pierwszego dnia szkolenia.
Pozostało poskładać sprzęt, odwieźć do magazynu i leczyć zakwasy przez następny tydzień. Ale było warto, szczególnie ten ostatni lot był taką wisienką na torcie.


joomplu:2313



Kolejne dni

Tak jak wcześniej napisałem, po pierwszym dniu szkolenia miałem niesamowicie uciążliwe zakwasy, jeszcze następnej soboty jadąc po raz kolejny na "Grundschulung", cały czas czułem większość używanych mięśni nóg, pleców i brzucha.
Ale co tam, chce się latać - trzeba się wysilić, przecież to nie motolotnia dla leniwych. Muszę też przyznać, że po pewnym czasie zaczęło się to robić uciążliwe, to ciągłe noszenie lotni na górę.
Takie zapętlenie: Marsz z lotnią pod górę -> czekanie na wiatr -> 10s lotu -> Marsz na górę -> Postój -> Marsz ->Postój -> 10s lotu.... albo czekanie.
A to na pieszych, którzy spacerują sobie drogą, a to na traktor, a to na samochód. To aż nieprawdopodobne, ale w trakcie typowego dnia szkółki podstawowej, udawało nam się zrobić ok. 3 lotów po 10s dziennie.
Tutaj rada dla wszystkich adeptów: Nie poddawajcie się! Ja powtarzałem sobie, że po prostu przez ten etap trzeba przejść (a przy okazji, wypluwanie płuc zmotywowało mnie do rzucenia palenia) i tak rzeczywiście jest, potem już jest lepiej.


Pierwszy średni lot

W końcu przyszedł dzień, kiedy Thomi powiedział: Lukas, dzisiaj zlecisz z samej górki.
Oprócz dłuższego lotu oznaczało to tyle, że nie będę już musiał targać sprzętu, tylko będę wożony na górę samochodem.
No, w końcu. Zatem wytargałem lotnię z warsztatu (mieści się on na szczycie górki), zmontowałem, zdjąłem elektrycznego pastucha (poniżej rozbiegu, pasą się krowy, więc rozbiegając trzeba się szybko oderwać, żeby nie wdepnąć w placek - taki motywator, do szybszego biegania) wskoczyłem w uprząż i na start.
Sprawdzam wiatr, rzut oka dookoła siebie, samochody nie jadą, pieszych nie widać, korekta kąta natarcia i.... run, run, run, run.
Ha! jest, znowu lecę, ale zajebiste uczucie. Szybko trzeba się tym cieszyć, bo nie potrwa długo. Dobra, teraz szybki zakręt w lewo. Jest, udało się. (tu pojawia się pierwsza myśl: motolotnią zakręca się łatwiej). Chwilka po prostej i teraz zawrót w prawo. Patrzę tylko, żeby wychodząc z zakrętu nie zahaczyć gdzieś butami o drzewa, ale nie - to tylko tak się wydaje, w rzeczywistości było jeszcze parę metrów zapasu.
Ok, czas lądować. Będąc pionowo ściągam sterownicę na ile mi starcza ruchu, ale zbyt wiele to nie daje. Słyszę przez radio: "flaring, flaring, flaring...." i magiczne "TAK!'" wypchnięcie i.... wpadam w sam środek malutkiego strumyka, który płynie sobie w poprzek mojego podejścia do lądowania.
Buty mokre, ja cały w błocie i tak oto zakończył się mój pierwszy lot z 70-cio metrowej górki.W samym środku maleńkiego strumyka.
No cóż, skończyło się dobre, trzeba się zabrać na górę. Teraz co prawda już nie musiałem targać lotni pod górę, ale za to trzeba było wejść na piechotę po następną lotnię (a po drodze przeczołgać się pod elektrycznym pastuchem, który jak na złość był w najbardziej stromym punktcie stoku).

Następne zadanie (już w drugim średnim locie), to pozycja leżąca. Po 15-minutowym odpoczynku znowu ubieram się w uprząż, wpinam w różową panterę (tak nazwaliśmy szkolnego marsa, o niesamowicie oczojebnym różowym kolorze) i na start.
Sprawdzam wszystko po kolei, wiatr idealny, czysto dookoła i go! Run, run, run, run.... znowu lecę. Chwilka po prostej, tak jak wcześniej zakręt w prawo, wyprostowanie i zbliża się wielki moment. Kładę się. Łoooo! Co prawda wcześniej testowałem tę pozycję na ziemi, ale tutaj to co innego! Ja się kładę...., lotnia przyspiesza...., bomba! Nogi na króciutką chwilkę w kokon. Zawrót w lewo z tej perspektywy wygląda zupełnie inaczej. Jest jakoś tak.... szybko.
No i już koniec dobrego, czas wracać do pionu, zaraz potem znowu: flaring, flaring, fl... TAK! No, udało się - lądowanie 2m przed strumieniem. :)
Szczęśliwy z udanego lotu ochoczo maszeruję pod stok (ponownie wypluwając płuca), żeby spróbować tego jeszcze raz.
Tak, warto się trochę namęczyć.


Pierwszy wysoki lot

Przyszedł dzień pierwszego wysokiego lotu.
Nie wiedziałem gdzie to będzie, jedyne co powiedział mi Thomi to to, że będę miał niesamowicie dużo miejsca do lądowania.
Miał rację, miejscem do lądowania okazał się być gigantyczny trawnik naprzeciwko domu starców.
Rozstawiamy rękaw, 80-cio metrowy okrąg do lądowania, sprawdzam elewację (450m) i czas zmykać na górę. Jedziemy autem, 1000m, 1100 no.... jest dobrze, a jeszcze jedziemy. 1450 i widać łączkę, z której będziemy startować. Czas rozłożyć sprzęt i poczekać na pozostałych.
W końcu pada pytanie, kto jest gotowy. I lecę jako drugi. Tym razem już nie będzie "run run run", ani podpowiedzi.
Pierwsza lotnia już w powietrzu, Więc.... czas lecieć. Czekam tylko na dobry podmuch wiatru, krótki rozbieg i jest.
Lecę, tym razem mam sporo czasu na wszystko. Próbuję zapiąć kokon, ale w głowie mam barierę przed puszczeniem sterownicy, lotnia mi ucieka do zbocza.
Ok, prostuję, znowu zapinam, znowu ucieka - a chrzanić to, lecę z kokonem zapiętym do połowy.
Czas sprawdzić, jak to lata (wcześniej nigdy nie było czasu na zabawę, zawsze tylko start, zakręt, drugi zakręt i lądowanie).
Pierwsze wrażenie, to powoli - w porównaniu do motolotni (na której nadal aktywnie latam), bardzo powoli. Ale też lekko, bardzo lekko. Dolatuję powoli nad lądowisko, gdzie słyszę przez radio "No, pięknie Łukasz" i to po polsku! :)
Mam jeszcze jakieś 250m zapasu, więc można trochę pozakręcać i zacząć rozpinać kokon.... no właśnie, powtórka z rozrywki. Jak ciągnę za linkę, to lotnia mi skręca - trzeba będzie to poprawić przy następnym locie.
W końcu nogi są na zewnątrz, ściągam sterownicę ile się daje, ale i tak nie udało mi się trafić w 80-cio metrowy okrąg - przeleciałem.

Fajnie było, latanie na lotniach poprostu uzależnia, ledwo skończył się pierwszy wysoki lot, a ja już mam ochotę na więcej....
======================




A poniżej zdjęcie i filmik, zrobione już nieco później, na początku sezonu 2014. :)

joomplu:2314


{youtube}d9tF-KtDb5I{/youtube}