Lot był piękny, widoki świetne, a przy lądowaniu wielki pech.
Z 20 metrów idąc do tego miejsca w ogóle nie widać tych rozrzuconych gruzów asfaltowych. Któryś z tych kamlotów mi musiał nogę zaczepić albo co, nie wiem..
W każdym razie to, co pamiętam, to że łąka mnie wciągnęła i zrobiło bum, a potem ciemność. Potem się zrobiło jasno, poczułem że żadnych większych bolesności niż na sparingu bokserskim z mistrzem wagi ciężkiej nie odczuwam. Zacząłem się podnosić i wtedy zobaczyłem jak krew leci mi ciurkiem na speedbara, ups... niedobrze - pomyślałem..
Ale wygląda na to, że z wyjątkiem jednego, reszta ząbków jest cała, tylko nieco obruszanych (ze 2). Odpocząłem, zadzwoniłem na lotnisko i zacząłem składać sprzęt, oceniając straty.
Jedno, co wiem na pewno.. - nie zmienię kasku na bezszczękowy. Mój kask przyjął uderzenie sporego głazu asfaltowego na twarz, porysował się, złamała się w nim szczęka, ale strukturę trzymał. Dzięki temu moje kości twarzy są całe, a ząbki tylko troszkę siły przyjęły.
Dziękuję ICARO..



Poza tym dzień był świetny, do Leszna mam nadzieję, że na stałe zaczęła przyjeżdżać grupa bardzo fajnych ludzi latających na paralotniach. Są wśród nich i początkujący i dziewczyny i przelotowcy i instruktorów dwóch, mają też swoją wyciągarkę i dwóch wyciągarkowych, wszyscy mają swoje radia, w tym jedno lotnicze do kontaktów z szybownikami. Przewodnicy grupy świetnie się dogadują z zarządem i szefem wyszkolenia, dzięki czemu wszystko szło świetnie, żadnych tarć, dobra współpraca.
No i wczoraj pierwszy raz moglem sobie przyjść na gotowe, nie musiałem zwoływać, koordynować, biegać za wszystkim, tylko sobie mogłem komfortowo przyjechać, rozłożyć lotnię i ze spokojnym sumieniem polecieć w niebiesko-chmurzastą dal. Wybornie. Przyjemnie było słuchać w radiu z odległości 30km, jak na lotnisku cały czas latanie wre, życie się toczy, o to mi zawsze chodziło.
Generalnie dzień pozytywny, a że trochę doświadczeń nabrałem mniej przyjemnych? Cóż.. teraz bardziej czuję, że żyję, zamawiam 2 nowe rurki i rzucam się w pościg za Smykiem.

 




Niegroźnie wyglądające miejsce przywalenia. Lotnię przez dziób pchnąłem na plecy, leży na trawce na wysokości kolan od ziemi.
Speedbar trafił centralnie w ten asfaltowy głazik, nieco niżej niż moja twarz.





A tu zbliżenie tzw. GŁAZU TWARZOWEGO.





Kask poległ, ale przedtem solidnie ochronił mnie przed uderzeniem.



Odwagi mam wiele, to nie szkoda, ale urody mniej, to i żal...







Smyk napisał:
Może tutaj trochę ustosunkuję się do lądowania Jacka.
 
Nie chcę tu nikogo pouczać, dalszy tekst jest to jakaś hipoteza, którą wyciągam z moich doświadczeń i obserwacji. Generalnie chodzi mi o to, że w terenie przygodnym bezpieczniejsze lądowania wymagają nieco dłuższej fazy wyrównania. Jacku, mam nadzieję wybaczysz mi mentorski ton i trochę przedmiotowo potraktowanie Twojej sprawy.

Chyba na tym forum jestem jednym z doświadczeńszych pilotów w lądowaniach przygodnych (choć może odezwie się ktoś doświadczeńszy, np. Paweł Vega?). Czasem zdarzały mi się niespodzianki podczas lądowań. Miałem pewne przemyślenia już na pierwszą wieść o lądowaniu Jacola, ale wolałem jeszcze poczekać do publikacji zdjęć z miejsca przyziemienia.

To może na początek procedura lądowania w terenie przygodnym:
Jak już wybierzemy pole (ma być trawa, niska kukurydza, skoszona łąka, ma to być duże i bez przeszkód w postaci drutów(!)), to musimy:

1) Określić kierunek i siłę wiatru nad ziemią
To niby proste. Lecieliśmy z wiatrem, to lądujemy w drugą stronę. A guzik. Pierwsza niespodzianka jest taka, że w terenie przygodnym tarcie jest większe niż na lotnisku (tak, powietrze też podlega sile tarcia) sprawia to, że gradient rośnie. Czyli bardzo często nisko wieje 0m/s, choć wysoko mieliśmy na naszym Compeo "Wind component -10km/h"). A jeśli dodać lokalne zawirowania, termikę itp., to może wyjść nam w plecy. I zdziwka. Bo musimy biec jak gupie po przyziemieniu, a wcale się na to nie przygotowaliśmy.

2) Określić ułożenie terenu w miejscu lądowania
To trudniejsze, ale bardzo ważne. Zwłaszcza jak się leci toplessem. Z góry wszystkie góry są płaskie. Potem znowu jest zdziwienie pół metra nad ziemią, że teren nam się obniża. Trzeba obserwować cieki wodne i drogi. W stronę cieków wodnych teren opada, w stronę dróg różnie - ale pomocna jest zasada, że drogi z reguły są prowadzone płasko. Tzn. w poprzek wzniesień itp. Więc z reguły teren opada/ wznosi się w poprzek drogi, nie z drogą. Są wyjątki, ale reguła jest istotna.


Teraz historyjka nr 1 (niespodzianka podczas wyrównania):
Wieczór właściwie, ten przelot 13 km się kończy, z wykręcaniem dymu z ogniska. Wybieram dużą fajną łączkę, która wznosi się w stronę drogi Kielce - Lublin (w okolicy Radlina). Wiem, że już wieczór więc wiatr zerowy, bo jeszcze na dodatek inwersja osiadania wieczorem na bank. Kontrola z góry wykazuje fajną trawkę. Kółeczka, ostatni zakręt nisko o 90 stopni, rozpędzenie, wyrównanie... no i już lecąc nad samą ziemią, przez te 20-30 metrów, mam czas zobaczyć z bliska, jaką to łączkę wybrałem.
A tam jest pełno ciernistych grubych na 0,5cm, płożących się krzaczorów. Wiem, że muszę zrobić wyjątkowo mocne wypchnięcie. Flara, pierwszy skok - przebijam się przez jedną gałązkę, drugi skok, zrywam drugą, trzeci - gałązka łapie mnie za buta potykam się, lekkie dziobowanie.

Historyjka nr 2 (niespodzianka termiczno - stokowa):
Kończy się przelot po niedzielnym starcie z Żaru. W sumie dość nerwowy przelot, bo tak małej ilości miejsc do lądowania jeszcze w swojej karierze nie widziałem. Są dwie w miarę spore łąki na szczycie dwóch pagórów, one są otoczone lasem. Nad nimi trochę nosi, ale za mało... Wygląda na to, że większa łąka ma względnie płaski długi szczyt. Znowu kółka wytracające wysokość, ostatni zakręt o 90 stopni, ale kurde, chyba ze zmęczenia za wysoko... I już widzę, że przelecę tą fajną wykoszoną trawę i siądę na dzikiej łące, tam trawa wysoka... potem przelatuję płaski teren, jak się okazuje dalej leciutko opada, w kierunku lasu... Podczas wyrównania okazuje się, że prędkość względem ziemi jakaś duża... czyżby jeszcze termiczny wiatr w plecy? No i znowu najmocniejsze wypchnięcie, na jakie mnie stać... Ale trawa nie pozwala zrobić kroku, łapie nogi... ale prędkość jest już taka mała, że nawet się nie przewracam, lotnia dziobuje lekko, bo trawa ją łapie.

Historyjka nr 3 (rów melioracyjny):
Lata temu, lądowanie pod Pińczowem. Przy wyrównaniu okazuje się, że w poprzek mam rów melioracyjny i jak teraz wypchnę, to właduję się centralnie w sam środek. Wytrzymuję jeszcze troszkę, lecę metr dalej i ląduję na kolanach w trawie za rowem.

Wszystkie te historie łączy jedna rzecz: pokazują, że tak naprawdę ostateczna ocena "nawierzchni" nastąpiła przy wyrównaniu - tym ostatnim etapie lądowania. Dlatego myślę, że wypadku Jacy można było uniknąć, lub chociaż ograniczyć jego skutki, gdyby lotnia do lądowania była bardziej rozpędzona i wyrównanie trwało dłużej. Dałoby to pilotowi czas na rozpoznanie zagrożenia i podjęcie odpowiednich środków.


Komentarze
No niestety...nie..
Dodane przez JacekJJ w dniu - 2009-08-13 00:31:30
Tak sie sklada, ze w moim przypadku glazy na lace byly obrosniete trawa i niewidoczne. Nawet kiedy przyjechal po mnie kolega, to z 20 metrow idac po tej lace nie widzial kamienia w ktory przyladowalem łepetyną. Dopiero jak podszedl blizej powiedzial OOO KU....A. 
Moje wyrownanie nie bylo skape, wrecz przeciwnie, ale nic to nie daje kiedy laka jest takimi niewidocznymi przeszkodami usiana. To loteria. Ominiesz jeden kamlot to przywalisz w drugi. Poprostu - to zła łąka była..