alt

Zaroiło się na pińczowskim niebie w ramach drugiej edycji imprezy mikrolotowej "moto-fly" zorganizowanej w miniony weekend (16-17 VII) przez Aeroklub Regionalny w Pińczowie.

Motolotnie, lotnie, balony, paralotnie, paralotnie i lotnie z napędem, samoloty ultralekkie, modele zdalnie sterowane.
Latali wszyscy i wszystko.

O tym, jak latali lotniarze - poniżej ich własna relacja. 

 

 





Smyk napisał:

W niedzielę było w miarę ciepło, dlatego nie założyłem kominiarki. Teraz siedzę z gorączką, w czapce i z bolącymi uszami - co powinno być przestrogą, że nawet w upalny dzień lepiej też się ubrać porządnie.
Startowałem pierwszy, ale paralotniarze z wyciągarki już się załapywali w termikę, więc zapowiadało się nieźle. Szybko wlecieliśmy z Endrju w bankowy komin nad krawędzią lasu, w którym to kominie zrobiłem pierwsze 1000 nad start.
Zobaczyłem w czasie tego krążenia jak holuje się Robert, który też nad lasem wkręcił się, w coś nawet mocniejszego niż ja. Zgubiłem moje noszenie pod chmurą i przeżyłem chwile niepewności, bo lot w kierunku innych chmur owocował szybkim spadkiem wysokości. Na szczęście komin się jednak wreszcie pojawił i można było pomyśleć o planie.
W sumie dość oczywistym - lecę do Masłowa, a co.
Niestety, mimo że widziałem Roberta powyżej mnie i kilka km na południe, bałem się do niego dolatywać, bo dzień raczej był zdradliwy - przynajmniej początkowo. Duże obszary bez noszeń, fałszywe chmury, pod którymi trzeba było nieźle szperać, aby cokolwiek znaleźć, a do tego jak już się znalazło, to trzeba się było nakombinować, żeby pośród słabych noszeń 0,2 - 0,3 znaleźć mocniejszy rdzeń powyżej 1 m/s. Dlatego wolałem nie ryzykować i nie tracić cennych metrów. Radio coś mi też szwankowało, więc nie byłem w stanie nawiązać z Robertem łączności. Dlatego po wykręceniu podstawy - byłem już za garbem - udałem się na drugą stronę drogi Pińczów - Morawica pod obiecującą chmurkę.
Tutaj był właściwie ostatni moment niepewności, czy znajdę komin i czy lepiej nie spróbować wrócić. Ale udało się. Potem od chmury do chmury, doleciałem do kamieniołomu koło Morawicy, tam piękna podstawa 1700,
potem następny kamieniołom kilka km dalej - i już leciałem nad wzgórzem Telegraf w Kielcach. To było spełnienie moich marzeń, zawsze chciałem wykonać ten przelot, trzy razy miałem okazję, ale wcześniej nie dawałem rady nawigacyjnie - raz zamiast do Morawicy skręciłem na Chmielnik, a w drugą stronę zamiast na Pińczów - poleciałem na Kraków. Widziałem okolice, w których wielokrotnie siadałem, szukałem noszeń... dzielnica willowa, cmentarz w Cedzynie, os. na Stoku, gdzie mieszka Maestro... dworzec PKP na którym przez 4 lata wysiadałem o 9 rano z pociągu, jak jeszcze nie miałem samochodu... Wszystko to wreszcie zobaczyłem ponownie. Nad osiedlem znalazłem komin i zobaczyłem, że w okolicy krąży kilka szybowców.
Będąc bliżej Klonówki zobaczyłem startujące z niej glajty, no i lotnisko w Masłowie. I pomyślałem sobie, że skoro mam jeszcze 1000m, lecę dopiero 1h 50m, to jak złapię jakiś komin, to lecę dalej. Chmury na północy wyglądały naprawdę ładnie. No i złapałem. Przeniosło mnie za Klonówkę, powrót do Masłowa był chyba już niemożliwy, ale zobaczyłem krążący szybowiec i podleciałem pod jego komin, który po chwili lepiej wycentrowałem i w pięknym 1,5 doleciałem do 1800 m nad punkt startowy.
Potem do następnej chmurki -cały czas pod podstawą, ale tutaj spojrzałem na wielką połać lasu na północ ode mnie i zwątpiłem. Na przestrzeni kilkunastu km nie było przyzwoitych miejsc do lądowania. Jedyne łyse od drzew i budynków łaty koło Suchedniowa wydawały się opadać na kierunku lądowania.
Czyli ryzykownie. A mnie nie chciało się ryzykować, bo zaczęła mi drętwieć noga.
Poleciałem więc na wschód, po krawędzi lasów, mentalnie szykując się na lądowanie. Przy takim wietrze z reguły próba lotu w poprzek nie rokuje zbyt długiego przebywania w powietrzu. No i stało się, nie znalazłem noszenia pod jedną chmurą, potem pod drugą, i mój program przestawił się na lądowanie. Tutaj na szczęście było wiele łąk, ułożonych w kierunku wiatru i widać było też, czy opadają, czy się wznoszą. Wybrałem taką jedną, postarałem się na spokojnie i bez napinania się wykonać podejście, no i znowu byłem zadowolony. Lekko pod stok, ja byłem gotowy na dodatkowe opadanie związane z silnym gradientem przy ziemi, więc w zasadzie nic mnie nie zaskoczyło. Naprawdę byłem zadowolony. ;)
Potem dowiedziałem się, że Robert lądował niedaleko Chęcin, więc zorganizowaliśmy sobie wspólną zwózkę, która wyszła dużo szybciej, niż się spodziewałem.
Bardzo pozytywnie, mam nadzieję, że ucho mi wyzdrowieje do weekendu i znowu spróbujemy. Po tym locie wyregulowałem sobie lepiej uprząż i ułożenie radia, więc mam nadzieję będzie ze mną lepszy kontakt i nie będzie mi tak drętwieć noga. alt

 


Sterylny napisał:
Smykolo wystartował pierwszy i długo obserwowałem Go już z powietrza jak dokręca komin dosłownie kawałek za garbem pińczowskim. Miałem zamiar polecieć do Niego po wykręceniu podstawy. Niestety straciłem Go z oczu (teraz widzę, że poleciał w lewo) i już nie odnalazłem. Nie miałem parcia na odlecenie od lotniska, bo zupełnie tego nie zaplanowałem. Chciałem sobie po prostu powisieć. Zacząłem więc wracać nad start i czekać nad Pińczowem na kolejny komin. Doczekałem się i znowu wykręciłem podstawę. Znowu chciałem wrócić, ale zauważyłem tuż obok (może trzysta metrów) paralotniarza, który odchodził na przelot.
To mnie zdopingowało. W kupie raźniej - pomyślałem - i pogoniłem za nim. Kierowałem się na moim zdaniem najbardziej obiecujące kontrasty. Niestety znalazłem nad nimi tylko zmniejszone opadanie, zerka, czasem lekkie piknięcia varia. Paralotnia wylądowała. a ja poleciałem trochę dalej i tam było już noszenie. Czułem się nie za bardzo komfortowo. Nie znam terenu, nie przygotowałem się, nie sprawdziłem stref. Nie za bardzo wiedziałem, dokąd można mi lecieć. W pewnym momencie straciłem orientację co do kierunku wiatru i pogoniłem za kominem w nieodpowiednią stronę. Bartek mówił, że warto lądować przy dobrej drodze i najlepiej obok jakiejś sporej stacji benzynowej (patrz: Levico Terme). Wypatrzyłem taką stację i sporą łączkę obok niej. Lądowanie bez zarzutu. Stacja i owszem niczego sobie, ale... nieczynna, a to co wydawało się z powietrza tankującymi samochodami, okazało się pozostawionymi przez budowlańców maszynami drogowymi.
Standardowo zapomniałem o komórce. Na szczęście gapiowie pomogli. Mój syn sprawił się znakomicie i przyjechał po mnie szybciej niż mogło mi się zamarzyć. Gdy wsiadałem do samochodu. Smyk właśnie odezwał się zza Kielc, ale niestety z tej drugiej strony. alt
Pojechaliśmy po Niego. On też nie liczył, że tak szybko wróci z przelotu.
Ogólnie udane latanie i parę wniosków na przyszłość. Dla Smyka: zrób coś z radiem, żeby można się było z Tobą kontaktować w powietrzu. Dla mnie: jeśli lecę, to na wszelki wypadek powinienem planować, że odlecę, więc zawczasu powinienem zaplanować trasę, pamiętać o obserwacji kierunku wiatru, no i zabierać komórkę (co ja mam z tą komórką?) A, - jeszcze jedno - świetnie sprawdziło się oprogramowanie glimpse na mojej i Smyka komórce. Idealnie doprowadziło mnie do jego miejsca lądowania.

Na koniec śpieszę dodać, że Mesiek bardzo ładnie wychodzi z wózka na holu za moto i że sympatycznie spędza się weekend w lotniowym towarzystwie (Smykolo z rodziną i psem, Bartek, Mesiek z rodziną, Michał, Endrju, Grzesiek, baloniarze, motolotniarze i samolociarze).


2011-07-18_110509.png