alt

Głód latania nie daje normalnie funkcjonować w tej szarej rzeczywistości.

Po kolejnych końcach tygodnia, pełnych urodzin własnych pociech i ich przyjaciół, przybliża się sobota bez zobowiązań rodzinnych.

I o dziwo prognoza pogody całkiem, całkiem. Sprawdzam, co się będzie działo w powietrzu, a tu pogoda na północnej stronie Alp lepsza niż ta po południowej.










A mnie w głowie Greifenburg.
Jak zwykle wyjazd w sobotę 6:00 rano. Zatrzymuję się na stacji benzynowej, aby kupić naklejkę na austriacką autostradę, a tu zajeżdża jakieś kombi z lotnią na dachu. Uścisk dłoni, i spontaniczna radość, że jeszcze parę dinozaurów lotniowych w podróży. Starszy gość z zazdrością patrzy na mnie, gdy objawiam mu cel podróży. Acha, on jedzie do Ruhpolding, na górę Rauschberg. Życzymy sobie wzajemnie udanego lotu I nasze drogi się rozchodzą. 30 km przed Salzburgiem odbicie na Ruhpolding. Wahanie było bardzo krótkie. Przecież mogłem być za 20 minut pod super górką, a tu czeka mnie jeszcze 2,5 godziny jazdy.
Greifenburg wita niebem pokrytym chmurami z masą wilgotnego powietrza. Po południu zapowiadane burze. Pakuję lotnię na taksówkę i o 10 z minutami jestem na startowisku. A na górze pełno kolegów Czechów. Okazuje się, że przenieśli mistrzostwa lotniowe Czech z Kobali do Greifenburga – z powodu złej pogody. 16 Czechów walczy o Mistrza Czech.

Nastawiam się na wczesny start. Warunki dla mnie nie są bajkowe. Przede mną lotniarz, który przepuszcza parę kominów I nie startuje. Z powodu pewnej ułomności potrzebuje silnego wiatru przy starcie a tego jak na lekarstwo. I tak mija z 15 minut. A z tyłu Czesi już napierają, bo zaraz okno otworzą. Niemiec opuszcza rampę i pierwszy Czech daje gazu.
Następny w kolejce ja. Jeszcze dobrze nie doszedłem do rampy, a z tyłu głos “Are you going, are you going?” No i zrobiłem to przed czym zawsze wszystkich przestrzegam. Wystartowałem, choć warun był do dupy. Absolutnie nie chcę winy zwalać na innych, ale uległem pewnej presji, a to okazało w tym momencie moją słabość. Kolejny mój błąd to zignorowany fakt, że przy tak bezwietrznym starcie warto mieć naciągnięta trochę windę. A tym razem wypadło mi to z głowy. Wystartowałem szorując prawie brzuchem po ziemi i walę do komina na prawo od startu, a za mną czeska szarańcza jeden za drugim myk myk. Jako że wszyscy krążymy w tym samym kominie, widzę różnicę klasy w krążeniu i centrowaniu komina. Czesi nie mają szans……zostać pode mną i mijają mnie błyskawicznie jeden za drugim. No cóż... liga regionalna ma okazję pooglądać z bliska grę ekstraklasy. W końcu mają do przelecenia 120 km, wiec muszą się spieszyć.
Wykręcam się mozolnie jakieś 200-300 metrów powyżej miejsca startu, a im wyżej, tym więcej lotni i paralotni. Boję się też chmury, której czarna podstawa jest jakby wejściem do piekła. Odpuszczam komin i zmierzając w stronę lądowiska kręcę się trochę tu, trochę tam. Po godzinie ląduję. Nad doliną rozbudowują się spiętrzone kumulusy i o 15:00 zaczyna grzmieć, a tu Czechów nie ma. 15:30 przylatują. Task ukończyło jakieś 7 lotniarzy. Opowiadają o ścianach deszczu, przez które przelatywali. Byli bardzo szczęśliwi, a po lądowaniu natychmiast uraczeni piwem przez personel naziemny. Bardzo im zazdrościłem tego wspólnego latania. A burza mknęła do sąsiedniej doliny.

W niedzielę warun zapowiadał się niezły. Czekając na taksówkę, widzę auto na polskich numerach. Paralotniarz z Polski trochę przerażony spiętrzonymi cumulusami o 9:15 rano, a ja mu tłumaczę, że to tylko wilgotne powietrze i się rozpadnie. Chyba go nie przekonałem, bo na starcie go nie spotkałem. Pewnie odpalił na północ. Na górze pogoda inna niż ta wczorajsza. Więcej słońca. Pięknie wieje w buziuchnę. Startuję jako piąty. Przede mną odpaliło 4 czeskich orłów. Odpalam tak jak wczoraj na prawo, a tu nic... krążę, ale nie do góry tylko w dół. Szybka decyzja zmiany zbocza, a po plecach już dreszcze, że będzie krótki zlocik. Nisko nad smrekami w końcu ratujący komin. Winduję się na 2000 m i odpalam w kierunku Lienz. Ale bardzo mozolnie mi to idzie. Wprawdzie centrowanie jest już inne niż to wczoraj i teraz to ja doganiam w kominie innych (ale nie Czechow, bo oni to już znikli za horyzontem ) Niestety pułap nie za wysoki. 2600 m i zaczynam wlatywać w pierwsze kłaczki. I tak zwiedzam sobie znaną mi okolicę, a w myślach nazwałem się lotniarzem panoramicznym (nie mylić z paranoicznym, choć takim też czasami jestem ) Po prostu latam i podziwiam panoramę. Lot kończy się po dwóch godzinach, bo mój organizm coraz bardziej stanowczo bronił się przed wszelkim kręceniem Jako, że Czesi w tym dniu zamierzali wracać do domu, nie rozpisali dużego zadania, bo jakieś pół godziny po mnie podchodzili już pierwsi do lądowania.

No i koniec przygody weekendowej. Jak zwykle dzień później człowiek żałuje niewykorzystanych warunków. Pogoda w niedzielę, pomimo nie za wysokiej podstawy nadawała się na przeloty powyżej 150 km. W sobotę też część Czechów poradziła sobie z rozpisaną 120-tką.
Mam nadzieję, że moja choroba pt. „Greifenburg” okaże się wreszcie chorobą zakaźną, która wręcz objawi się jako epidemia w polskim środowisku lotniowym.
Pozdrawiam
i zapraszam do polatania ze mną.


A tu Orły z Czech




 

alt