alt

Zdzwoniliśmy się z Meśkiem, że we czwartek może być dobrze i rano byłem w Bielsku. 

Śniadanie i decyzja, że aż tak dobrze to o tej porze roku już nie będzie, więc jedziemy na Żar. Blisko i szybko.
Bateria w vario prawie pełna, więc zrezygnowałem z doładowania, no bo ile będę w powietrzu? Godzinę, dwie?
... i to był błąd! ... byłem ponad 4 godziny.

Jeden z najfajniejszych lotów w polskich górach bez zapisu na GPS!!! Trójkącik FAI ponad setkę! Góra Żar, Babia, Pilsko, Barania, Skrzyczne, Żar...  
Wrrrr...


Jak obiecałem, choć z małym opóźnieniem.
Poniżej fragment mojej pisanej właśnie książki, który opisuje ten lot.
Kiedy się ukaże, trudno mi powiedzieć!?


Ostatni lot sezonu 2012

Powiem szczerze, że nie liczyłem na taki "warun" i to o tej porze roku. Cały rok mnie nie rozpieszczał i ani razu nie trafiłem na dobrą pogodę. Więc tym bardziej nie mogłem liczyć, że ostatni dzień wakacji będzie lepszy.

Właściwie wracaliśmy z Arturem do domu, bo w poniedziałek musiał iść do szkoły w Austrii. Nie spodziewałem się, że rzutem na taśmę uda mi wreszcie zrobić jakiś dobry lot, który mógłbym zaliczyć do tych najlepszych!

Przy śniadaniu u Meśka oceniamy pogodę. Zastanawiam się, czy może doładować "akku" w instrumentach, bo nie jest pełny. Ale stwierdzamy, że ile będziemy latać, godzinę? dwie? Szkoda czasu… szkoda…!
Żar wita nas niebieskim niebem, pierwsze cumulusy też już są.
Jak zwykle na szczycie spotykamy Zdziska ze swoimi samolocikami.
Są też glajty, wieje lekkie południe. Rozkładamy lotnie, Artek się nudzi, więc zwożę go na dół i zostawiam w parku linowym. Kolejką znowu na górę i… a gdzie jest mój Atos?!
Okazało się, że wiatr zmienił się na północny, więc Mesiek przeniósł go na drugą stronę. Chyba powoli przymierza się do sztywniaka?

Dziwne, ale rzeczywiście wiała północ i to tak zdecydowanie. A miało być południe. Glajty na słabym żaglu szlifowały zbocze. Mesiek już gotowy, ale nagle odwołuje start, wyłazi z uprzęży i biegnie w kierunku stacji. Zapomniał, czy go przycisnęło, hehe.

No cóż, trochę lepiej przywiało, więc poczekam na niego w powietrzu. Startuję, lekki żagielek, ale nic specjalnego. Raz wyżej, raz niżej, jakiś kominek, ale po stu metrach znowu nic.
… "No jestem, baterie mi padły i kupiłem nowe, zaraz będę gotowy" - radio Meśka na szczęście jest ok.
Znowu coś łapię, zaczynam wykręcać i wołam: "Startuj, jest coś!"

Po starcie - Żar


Krążymy w słabym noszeniu parę minut, ale jest coraz słabiej, i niżej, niżej… Mesiek przeskakuje już na zachód, aby dolecieć nad lotnisko.
I mnie za chwilę to spotyka, vario buczy, cicho!, wiem że dusi…
Już na południowym zboczu widzę Laminara w dziwnych pląsach.
I to strasznie nisko… - a więc jak zwykle na Żarze.

…"Już na ziemi, uważaj, nad stacją kolejki, "torbi" niemiłosiernie, ale byłem już za nisko!" – dostaję wskazówkę. Ponad 3 do dołu, jak tu przeskoczyć na południe? Też już cholernie nisko wlatuję na południe, prawie szoruję po drzewach, a tu jak nie… (właściwie tylko nieładne słowa przychodzą mi na myśl!)
O nie, tak łatwo mnie nie pokonasz… dzięki ci Atosiku, że masz aerodynamiczne sterowanie, którego też chwilami nie wystarcza!
Parę razy mnie wypluwa jak pestkę… (ten brutal komin!), walę kaskiem o sterownicę, aby za chwilę obejrzeć dach kolejki z dziwnej perspektywy. To już nie żarty, nisko… jeszcze raz desperacko atakuję go w kierunku zbocza, wyrywa mnie prawie z butów, jadę do góry "siódemką". A miało być tak fajnie…
Nie próbuję nic robić, tylko kurczowo trzymam się speedbara, dopóki nosi. Aby tylko zyskać na wysokości. No to teraz chyba cię mam! Dwieście metrów uzyskane w tej dziwnej sytuacji pozwala już na konkretne centrowanie.
Zacieśniam w lewo brutalnie, sterownica szarpie jak opętana, stara się wyrwać z rąk, ale już cię nie puszczę… vario śpiewa na bardzo wysokich tonach, więc nie muszę nawet na nie patrzeć…
Jeszcze parę kółek w brutalnych szarpaninach i powoli zaczęło to przypominać kręcenie komina. Wysokość rosła jak na drożdżach, już mogłem obserwować jak noszenie ustala się w okolicach 5 m/sek. Niżej podleciał szybowiec widząc jak wykręcam się w błyskawicznym tempie. Ale chyba nawet dla niego nie był to zbyt przyjazny komin, bo po paru kółkach wyraźnie zniechęcony odleciał nad Jaworzynkę.
Przypomniało mi się, że chyba coś słyszałem w radiu, ale sorry…
Teraz słyszę jakieś rozmowy glajciarzy ze Śnieżnicy.
… jakieś bzdurne "skręć w lewo, w lewo, za tymi drzewami na ziemi to ja, widzisz, no macham do ciebie…" Przerywam to informacją do Meśka o wysokości: 2000 i winda 4,7.
… "Widzę, widzę", - ten głos nie wymagał komentarza…
... "Kręcę do sufitu i czekam na Ciebie, szybko się zbieraj znowu na start!"
Teraz to już masełko, mogę rozkoszować się widokami przy dobrej widoczności. W kierunku Babiej Góry stoi szlak chmurek. Zaczyna się ściemniać, aha, trzeba uciekać spod chmury, choć dalej jest ponad cztery do góry. Jeszcze na brzegu dokręcam na 2500 i co dalej…
… "Wiesz, jest już późno, zanim poskładam i wjadę… leć sam…"
… "Ok, zaopiekuj się Artkiem proszę, lecę kierunek Babia, będę się meldował". Klapy na zero i jazda!
Nawet nie zauważyłem, kiedy Żar został gdzieś w tyle. Zerko, pół do dołu, dwa do góry, zerko i tak cały czas. Ciągle zyskuję wysokość, choć lecę po prostej wybierając szlak cumulusów. Lecę tzw. "delfinem", marzenie każdego lotniarza, zarezerwowane normalnie dla szybowników. Wyłania się pode mną potężny masyw Babiej Góry. Jaka to radocha!
Muszę już omijać niektóre chmury, bo są niżej ode mnie. Nad ich nasłonecznionymi brzegami nosi. Więc wybieram te miejsca i jak w bajce, co chwila zanurzam się w białe mleko, aby za chwilę mrużyć oczy od oślepiającego mnie słońca. Już 2880 metrów! Kilkanaście kilometrów i zyskałem prawie 400 metrów!

Babia Góra


Sama Babia jest w cieniu wielkiej chmury. Jej południowe zbocza są nasłonecznione, więc mój wybór pada na dolot z prawej strony.
Ale cień jest duży i nagle moja wysokość zaczyna znikać w szalonym tempie, duszenie trzyma aż do Beskidka. Rozglądam się po niebie i widzę paralotnię, chyba z 1000 metrów nade mną. Kieruje się na Babią, znika w chmurze…
Ale i ja coś mam, centruję i jazda, we wznoszeniu przesuwam się w kierunku Małej Babiej. Uciekam z noszenia, 2900. Jest czas, aby wyciągnąć aparat i zrobić jakieś fotki. Trochę szarpie, parę razy aparat wypada mi z ręki i dynda na sznurku. W końcu pstrykam parę fotek. Lecę już po słowackiej stronie, jak najdalej na południowy wschód, aby wydłużyć jak najbardziej pierwszy bok trójkąta. Tatry są już na wyciągnięcie ręki, kuszą…!

Tatry tuż tuż...!


Ale niebieska dziura na niebie bezpośrednio przed nimi ostudza moje plany.
No i Artek czeka w samochodzie…
Jednak próbuję, może będzie dobrze, Przełęcz Krowiarki zostaje daleko z tyłu po lewej, wylatuję nad doliny, ta długa wieś to chyba Zubrzyca i… nic… kiepsko… wracam!
Nad szczytem mam znowu prawie 3 tysiące i muszę dobrze kombinować, aby nie wejść w chmury. Znowu trochę zimno, no cóż, ale za to jest wysokość.
Przyglądam się skałom na szczycie i przypomina mi się wyprawa z września 1977 roku. Wspinaczka z lotniami od Zawoji, godziny marszu, aby potem czekać w strugach deszczu na przejście burzy. I sam zlot, prawie w ciemnościach. I to lądowanie u chłopa na polu, o którym podobno do dziś chodzą opowieści! Że "diaboł ze Baraniej zlecioł".
Ze wspominek wyrywa mnie widok glajta spotkanego wcześniej, dopiero teraz przelatuje pode mną w kierunku, z którego wracam. To był Tomasz Ś., leciał ze Skrzycznego. Sprawdziłem jego track następnego dnia na xccomp i okazało się, że podjąłem dobrą decyzję o wycofaniu się z tego kierunku.
No cóż, lecę na Pilsko, wygląda nieźle, ale nic nie znajduję po drodze. Nad szczytem mam trochę zapasu wysokości, oblatuję całe południowe zbocze i nic...
Górą niebo zaczyna się zasnuwać Cirrusami. Próbuję z powrotem w kierunku Małej Babiej, ale też nic. Sytuacja zaczyna robić się niewesoła, bo zostało już tylko tysiąc metrów npm. Do ziemi o wiele mniej, bo tu teren wysoko położony. Zaczynam nerwowo rozglądać się za lądowiskiem, ale też nie jest za wesoło. Nad Słowacją jeszcze niebo czyste, a od Polski dzieli mnie przełęcz, nie do pokonania z tej wysokości.
Analizuję teren, szukam najmniejszych oznak istniejącej termiki. Zapuszczam się coraz dalej w słowacki kraj z nadzieją, że jednak coś znajdę. Teraz nawet małe górki widać jak na dłoni, wybieram jedną z nich z szerokim południowym zboczem. To na pewno ostatnia, która może mnie uratować przed zagraniczną wycieczką. Duża łąka otoczona lasem, musi coś być, musi… czuję się jak bym tonął!
Kątem oka szukam lądowiska, szybko rozpinam uprząż, bo potem już może zabraknąć czasu, beznadzieja… i… jest!
Coś się dzieje w powietrzu. Delikatnie zawracam, na zerku badam całe zbocze. Esuję płasko, ostrożnie, bo do czubków najbliższych drzew jest może 30, 40 metrów. Nagłe przepadnięcie to strata kilkudziesięciu metrów. A na to nie ma tu miejsca!
Pełna koncentracja, dłonie kurczowo zaciśnięte na sterownicy, czekają na sygnał do ataku… Spokojnie! Jeszcze nie ma co atakować… mięśnie nóg napinają uprząż, wyluzuj! Ale to pomaga tylko na chwilę, bo tego nie da się kontrolować! Czuję, jak pot spływa mi po czole.
Adrenalina! Tu na kilkudziesięciu metrach! O wiele większa, niż gdzieś tam na paru tysiącach metrów! Dla normalnego człowieka nie do pojęcia…
Ile to już minut, nie wiem. Ale ciągle trzymam tę samą wysokość. Nisko, cholernie nisko, ale jest ciągle szansa, że coś się "urodzi". Obserwuję liście drzew. Bo one pierwsze sygnalizują odrywanie się cieplejszego powietrza od ziemi. Ruszajcie się, bitte, bitte, bitte… nawet nie zauważyłem, że przeszedłem na niemiecki.
Moja "modlitwa" zostaje chyba w końcu wysłuchana, bo widzę pod lewym skrzydłem, że liście zaczynają wyraźnie falować i pokazywać swoje dolne strony. To nieomylny znak! Tak, teraz!
Natychmiast reaguję, ale delikatnie, czule… zaczynam ten taniec z powietrzem. Każdy komin jest inny i musisz go najpierw wyczuć i poznać. To tak jak w prawdziwym tańcu, kiedy nie znasz partnerki, a bardzo ci na niej zależy. I boisz się, aby jej nie podeptać w tańcu. Taki błąd może przekreślić Twoje szanse na jej zdobycie!
Więc delikatnie, mozolnie centruję wąski kominek, aby tylko nie zgubić, aby tylko nie wypaść, aby nie "przydepnąć". Poznajemy się coraz lepiej, odważniej zataczamy kręgi, zbliżamy się do siebie, by w końcu "ruszyć do walca", od którego zakręci się w głowie i… meterek, dwaaa i jazdaaaaaa!
Juhuuuu!!!… wyrywa się z gardła, radość jest wielka. To są chyba te momenty, dla których się lata!

Dokręcam nad Pilskiem


Mijam Pilsko na wznoszeniu, wiatr znosi mnie na zachód. Noszenie słabnie, więc zostawiam komin, … jak niewdzięczny kochanek, - wykorzystał i porzucił! Śmieję się w myślach do siebie. Tak, tak, ile to już razy?
Lecę prosto na zachód, niebo znowu jest czyste, choć trochę przymglone. Jest czas na trochę gimnastyki. Muszę rozluźnić napięte mięśnie. Wyciągam rurkę z uprzęży i pociągam kilka sporych łyków wody. Uff, jaka ulga dla wyschniętego gardła.
Nagle zauważam coś nowego na wyświetlaczu mojego Top Navigatora…
Nieeee! GPS OFF… kwadracik z tą wiadomością pojawia się na samym środku i nie chce zniknąć. Akumulatorek jest już do połowy rozładowany i wyłączył GPS-a.
Jak bym mógł, to ugryzłbym się w dupę ze złości na swoją głupotę. Dobrze, że nie miałem nic pod ręką, bo chyba byłby to ostatni lot mojego Navigatora.
Byłem wściekły, przecież już nic nie będzie zapisane w GPS. Lecieć dalej na wynik nic nie da. Tylko pierwszy bok trójkąta zapisany i trochę drugiego. Co robić… no, bez sensu!

GPS OFF


Mijam jakąś dolinę, spokojne powietrze, opadanie - tak niecałe pół meterka. Atos z lekkim szumem tnie powietrze. Po prawej zostaje dolina, na końcu której widać jezioro, chyba Zalew Żywiecki. Na kursie chyba Istebna i Jaworzynka. Ha, to i zaraz Czechy będą. Po środku następnej dolinki wykręcam się do podstawy i zapominam o wściekłości, bo widoki są wspaniałe. No cóż, więc polatamy sobie na luzie, bez presji!
I gdzie by tu polecieć? Dalej na zachód wygląda nieźle, ale teren już nie znany. Może lepiej wracać na Żar. W końcu teraz już nic nie muszę…
Skręcam na północ, widać miejscowość pomiędzy górami, jakby znajoma.
Po prawej wyłania się dosyć płaska i goła góra. Skąd ja ją znam?
Tak, to przecież Barania Góra. A tam to Wisła. No to lecę na Skrzyczne.
Barania jak już dwa razy w tym roku sprowadzała mnie do parteru, ale mówię sobie: "…nie, do trzech razy sztuka!" i wykręcam się "jej" i "sobie" na prawie dwa tysiące.

Barania Góra


Skrzyczne na horyzoncie


Puszczam klapy i na pełnym speedzie po kilkunastu minutach mam już pod sobą znany teren. Na pełnym gazie wyskakuję znad drzew. Śmigam jak Messerschmidt parę metrów nad głowami wyraźnie przerażonych gapiów, stojących na platformie widokowej na szczycie Skrzycznego. Zaskoczeni nagłym pojawieniem się takiego obiektu latającego, kucają ze strachu. Bo w powietrzu były tylko glajty.
Ale przy następnym nawrocie już machają przyjaźnie. Wyraźnie im się spodobało. Mi też, lekki i spokojny żagiel na wschodnim zboczu pozwala na przewyższenie tak do 100 metrów. Więc znowu nawroty, jakieś "ranwersy", cała radość swobodnego latania.
Na pełnej szybkości i paru metrach przelatuję nad nartostradą, nad pilotami rozkładającymi glajty. Też z zaskoczeniem patrzą na "dinozaura", który pojawił się jak grom z jasnego nieba! Macham wesoło i jest ok. Trochę "chuliganię", no cóż, muszę wypuścić z siebie całą złość...

Gdzieś w trasie...


Jest już trochę późno, żadnej chmurki na niebie. Ale tu nosi i nawet nie wiem kiedy mija godzina takiego wywijania. Trochę zaczynam odczuwać zmęczenie. Wołam przez radio Meśka, ale nie słyszy mnie. Jeśli jest w domu, to na lądowisko w Lipowej będzie miał bliżej. Ale jakby tak jednak wrócić na Żar. Tylko jak, bez termiki?
Nabieram wysokości nad szczytem, ile się da i lecę w kierunku Magury. Mało jej trochę, ale nad Lipową coś "zapiskało" i powolutku lokalizuję słabiutki wieczorny kominek. Noszenie jest ledwo wyczuwalne, zaciągam lekko klapy, żeby jeszcze wolniej krążyć. Pełna koncentracja, zamykam oczy, aby lepiej czuć noszenie. Z uporem maniaka, metr po metrze wspinam się coraz wyżej.
Po niemal pół godzinie mam wreszcie 1950 metrów i Żar jak na dłoni.

Znowu Żar


… "Mesiek zgłoś się… zgłoś się". Wołam w eter, ale nic, cisza.
Wypada zrobić rundę honorową nad Żarem, ale przylatuję za wysoko i dopiero po paru zawijasach i figurach mam odpowiednią wysokość.
Zdzisek wyraźnie zaskoczony moim pojawieniem się, wymachuje do mnie obiema rękami, odpowiadam mu tym samym i na dół. Czekam, aż szybowiec na holu za samolotem odejdzie znad pasa, mijamy się w niewielkiej odległości. Będę lądował pod stok, bo rękaw wskazuje wschodni wiatr. Szybowce stoją przed hangarem.
Chcę sprawdzić jeszcze wysokość, ale display jest już ciemny. Niskie temperatury na dużej wysokości nie pomogły mu, a wręcz odwrotnie.
Bateria kompletnie wyzionęła ducha, amen!
Wszystkie dane też odeszły do nieba, amen!
Otwieram uprząż, zaciągam klapy, wypuszczam "podwozie", sprawdzam jego ruchomość, bo po prawie 5-ciu godzinach lotu trochę się "zastało".
Rzeczywiście nogi nie wytrzymują ciężaru lotni, bo jeszcze z góry powietrze "dusi" i lekko dziobuję.

Szybowiec pod Żarem


Radość miesza się ze smutkiem, że to już koniec.
Gramolę się z uprzęży, rozbieram powoli, gdy podchodzi kilku szybowników.
Z zaciekawieniem oglądają Atosa. Pytają o doskonałość, o lot, gdzie byłem tak długo, bo przecież dzisiaj nie było aż tak dobrze, a widzieli mnie w powietrzu, jak się wykręcałem po starcie. Chyba zrobiłem trochę dobrej reklamy dla lotniarstwa wśród szybowników.
Telefon do Meśka, "… Zaraz przyjadę, jestem w domu, w Bielsku. Artek jest z nami, zjadł obiad i wszystko w porządku."
No cóż, składanie lotni też musi być. Poklepałem Atosika przyjaźnie po prawej klapie.
"…Jedziemy do domu stary. Chyba nie opuścisz pokrowca aż do wiosny…".

Już na ziemi...


Bezsprzecznie mój najfajniejszy i najlepszy lot w 2012 roku i w ogóle na terenie Polski. Jedynie fakt nie zapisania go w GPS wywołuje w pamięci trochę złości.
No cóż, mogłoby się wydawać, że to nie powinno mi się przydarzyć.
Takiemu staremu lisowi jak ja, a może dinozaurowi? (bo one miały takie małe móżdżki).
A jednak!

Żar, przed hangarem







Dodatek Redakcji - mapka poglądowa do przelotu Vegi




...