alt

Dzień pierwszy – piątek

W czwartek wieczorem padało, więc zdecydowałem się na wyjazd do Greifenburga w piątek rano.

Noc była bardzo nerwowa i gdy o 4:00 otworzyłem oczy, zdecydowałem się wstać i nie męczyć się dalej w łóżku do godziny piątej, o której była planowana pobudka.
Monachium z lotnią na dachu opuściłem o 6:15.

Przyjazd do Greifenburga około 10:15.

 

   Przed bramą kempingu stoi pojedyncza taksówka. Planowany wyjazd na górę – 11:30. Miałem więc dosyć czasu, by spokojnie rozładować i przygotować sprzęt. Na górę wjeżdżamy punktualnie – ze mną trzech lotniarzy i pięciu paralotniarzy.
Takich pustek w Greifenburgu jeszcze nie przeżyłem.
Na piątek nie była zapowiadana tak super pogoda, jak na sobotę i niedzielę, ale mimo wszystko spodziewałem się więcej latającego ludka. Na startowisku w miejscu rozkładania lotni pełno śniegu. O dziwo śnieg był twardy, pomimo mocno dodatnich temperatur. Ale morze chmur na niebie uniemożliwiało przebicie się promieniom słonecznym i tak zrobiła się 14:00.
Startujący wcześniej lotniarz (o którym jeszcze wspomnę) miał krótki lot. Następnym startującym byłem ja. Trudno mi powiedzieć dokładnie, o której wystartowałem, ale mój lot też nie był długi – tak około 30 min. Bałem się trochę, że gdyby słońce w ogóle już nie wyszło, mogło by dojść wkrótce do spływu zimnego powietrza z położonych nad startowiskiem ośnieżonych zboczy, a to oznaczałoby wiatr w plecy.
Muszę wspomnieć też o problemach, jakie miałem ze złożeniem lotni, tzn. z zamontowaniem eliptycznych końcówek skrzydła. Kosztowało mnie to bardzo dużo siły i nerwów, zanim obie znalazły się na swoim miejscu.
Gdy wylądowałem, zaczęło się jednak przejaśniać, co przyczniło się do wzbudzenia termiki. Gdybym odczekał jeszcze jakieś 30 minut, może polatałbym trochę dłużej niż pół godziny. Po lądowaniu miałem za to dużo czasu na opanowywanie składania lotni. Nie mając wystarczających sił na ich zamontowanie, poluzowałem sznurek ściągający na dziobie pokrycie. Po tej operacji montaż końcówek przestał być problemem.
   Kemping pomału się zaludniał. Niestety nie był on jeszcze oficjalnie otwarty i tak musiałem jak inni obejść się bez pryszniców i ciepłej wody podczas całego pobytu. Za to toalety były otwarte, wiec przynajmniej ten problem był z głowy.
Wieczorkiem dołączył się do mnie również samotny jak ja austriacki lotniarz. To był właśnie ten lotniarz, który w rano startując jako pierwszy, zrobił jeszcze krótszy lot niż ja. A latał na wyczynówce Moyesa. Przy wspólnej kolacji opowiadał mi o swoich lotach, z których najdłuższy wynosił 200 km. W sobotę przeleciana przez niego trasa wynosiła 130 km. W powietrzu spędził ponad 4 godziny. Bardzo mnie pesymistycznie nastroił, gdy przedstawiłem mu moja potencjalna setkę i wyliczył mi wszystkie trudności i przeszkody, które mnie oczekują.
Noc spędzona w samochodzie była bardzo, bardzo, bardzo zimna. Kompletnie ubrany z czapką na głowie i pod dwoma śpiworami, nie zdołałem jednak ochronić przed zmarznięciem mojego nosa.


Dzień drugi – sobota
   Obudziłem się niespecjalnie wyspany. Komfort dmuchanego materaca daleko odbiegał od łóżeczka w domciu. Mycie w zimnej wodzie, herbatka ugotowana na malutkiej kuchence gazowej, śniadanko i jazda przed bramę kempingu. Widok stojących taksówek zadziałał uspokajająco. Są taksówki tzn. są klienci na wjazd, a jak są klienci na wjazd, tzn. są warunki na latanie.
O 10:30 jestem na górze. Widok na startowisku zdecydowanie odbiega od tego wczorajszego. Przede wszystkim świeci słońce. Wczorajsza twarda pokrywa śniegu zamienia się pomału w śnieżne błoto. Patrzę na moje szmaciane tenisówki i zastanawiam się, czy się przynajmniej w tym śniegu wypiorą. Rozkładam lotnię szybko i sprawnie.
Pierwsi glajciarze odpalili już krótko przed 11:00. Niedługo potem startuje Stefan – kolega, z którym zdawałem B-Schein – a który w międzyczasie nie lata krócej niż 5 godzin, pokonując przy tym tak średnio 150 km.
   Ja startuję o 12:11. Dobry czas na długi lot, tylko….. brak kondycji, zapomniana technika sterowania w kominach, (może też nowa lotnia?) przyczyniły się do tego, że po 2 godzinach i 20 minutach stałem na ziemi, pokonawszy zaledwie w płaskim trójkącie 38 km.
Nie było dla mnie łatwo w powietrzu. U góry przebijał się wiatr z północy i było lekko turbulentnie. Kompletnie wypompowany i o zmarzniętych nogach (pomimo kalesonów i spodni z dresu) po wyłonięciu się lądowiska zza szczytu góry, pociągnąłem speed, a całym moim marzeniem było znaleźć się możliwie szybko na ziemi. Lądowanie nie było zbyt udane. Na moje usprawiedliwienie mogę zaliczyć brak rękawa wskazującego kierunek wiatru. Po zamontowanych i rozwiewanych przez termiczne powiewy pojedynczych ickach, nie mogłem zorientować się skąd tak naprawdę dmucha. Na końcu lądowałem ze słabym wiatrem w plecy, co spowodowało lekkie, pozbawione usterek przywalenie lotni w glebę. Po wylądowaniu łapałem powietrze jak ryba wyrzucona z wody. Moje pompki i bieganie przez zimę zdecydowanie nie przygotowały mnie do sezonu pod względem kondycji. W tym dniu mogłem spokojnie dłużej i dalej polatać, gdyby sił było więcej w rękach. W takiej kondycji o zaplanowanej setce mogę zapomnieć! Bicepsy dawały tak popalić, że bałem się, że nie złożę lotni, a lot trwał niecałe dwie i pół godziny. Ale piwka się napiłem, choć na nie tak naprawdę nie zasłużyłem. Fajny to widok, jak lotniarz ląduje, a koledzy podają mu piwo i każą wypić zanim się wypnie z uprzęży... tego też mi brakowało, nie bacząc na to, czy byłbym tym podającym, czy tym spijającym piwko. Przygrzane puchy, wspólnie zjedzone z Austriakiem i kolejne rozwodzenie się o lataniu i jego uroku, zakończyły sobotę.
   Chciałbym tylko dodać, że w tym dniu spotkałem dwóch glajciarzy z Polski, którzy właśnie przyjechali z Bassano do Greifenburga, gdzie zapowiadana była lepsza pogoda. Byli to jedyni rodacy, których spotkałem tym razem w Greifenburgu.


Dzień trzeci - niedziela
   Noc nie było tak zimna jak poprzednia, ale nos też zmarzł. W ciągu tego końca tygodnia na niedzielę zapowiadano najlepsza termikę, pomimo nasuwających się z północy ciepłych mas powietrza. Kiedy wyszedłem przed bramę kempingu o godzinie 10:00, zobaczyłem co najmniej z trzydziestu ludzi czekających na wjazd. Taksówka zabiera max 8 osób.
W tym momencie pożałowałem, że nie zebrałem się szybciej. Po 20 minutach podjeżdża taksówka i grupa złożona z 7 paralotniarzy pakuje się do środka. Jedno miejsce wolne. Pytam się kierowcy, czy weźmie mnie z lotnią. Nie ma sprawy. W tym przypadku moja samotność w Greifenburgu przyczyniła się do tego, że zaoszczędzono mi czekania następnych 40 minut na wyjazd na górę. Z czasem okazało się jednak, że to czekanie nie byłoby wcale takie złe……..
Jedyną korzyścią tego wcześniejszego wyjazdu były jeszcze wolne miejsca na rozłożenie lotni. W ciągu tego dnia naliczyłem się ich ze czterdzieści. Spojrzenie w doliny wystarczyło na dotarcie do świadomości informacji, że ze wczesnego startu będą nici. Inwersja pokrywała doliny, które wydawały się być wypełnione mlekiem. Trzeba było się znowu uzbroić w cierpliwość.
Po półtorej godzinie na startowisko dociera Austriak Mike, który jak opuszczałem kemping, to jeszcze smacznie spał w swoim samochodzie.
Nikt nie kwapi się do startu. Pojedynczy startujący glajciarze opadają bezpardonowo. Pierwszy lotniarz startuje około 13:00, zaraz po nim Stefan. Stefan po 30 minutach wygrzebuje się nad startowisko. Co się stało z drugą lotnią, to nie wiem.
   Ja startuję krótko po 14:00. Komin łapię bezpośrednio przed startowiskiem. Nie za silny i porwany zmusza mnie do pełnej koncentracji, ale praktyka z poprzedniego dnia nie poszła na marne. Pomału dając się spychać razem z kominem, wykręcam się na 2500m. Pomimo bólu rąk, decyduję się ponownie odpalić w stronę Lienz. Dopiero teraz po wzbiciu się nad szczyty gór, otworzył się widok na północ z cudownie rozbudowanymi cumulusami. Przeskakując z górki na górkę, staram się nie opaść poniżej grani. W tym dniu ubrałem dwie pary kalesonów i teraz rozkoszowałem się ciepłem rozchodzącym się w uprzęży. Kominy były silne i niezawodne. Szybciej poruszałem się do przodu niż poprzedniego dnia. Jednak brak sił i kondycji dawał się powoli we znaki i ostatniej górki przed Lienz już nie zaliczyłem.
Powrót był jeszcze mniej skomplikowany. Lądowanie przy nieciekawym południowym kierunku wiatru było może nie optymalne, ale ustane na nogach. Myśli chciałyby się jeszcze dalej bujać w obłokach, ale świadomość czekającej na mnie drogi do domu nie pozwalała na dłuższe podziwianie alpejskiej panoramy.
Z powodu zamkniętych pryszniców byliśmy wszyscy zwolnieni z jakichkolwiek opłat. Również opłaty za start i lądowisko zostały nam zaoszczędzone. Przyznam jednak szczerze, że zdecydowanie wolałbym zapłacić za kemping i mieć ciepła wodę.
   I tak zakończył się lotny weekend, który bezlitośnie obnażył moje braki w przygotowaniu kondycyjnym. Ale sezon dopiero rozpoczęty, więc jestem dobrej myśli i jak moje bicepsy dojdą do siebie, to ustalę nowy zestaw ćwiczeń na poprawę sił tych partii mięśniowych. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że następne piwko Greifenburgu po lądowaniu wypiję w towarzystwie polskich lotniarzy.


IMG_0020_2011-04-05.jpg