Pod koniec sierpnia warunki w Polsce trochę się poprawiły, ale jak co roku nalot był mizerny. W ogóle w tym kraju lato wydaje się być za krótkie i sezon nigdy nie pozostawia we mnie uczucia nasycenia lataniem... Jedyny więc sposób na niepogodę, to wyjechać gdzieś, gdzie jej nie ma. Niepogody oczywiście.

Razem z Jackiem Juskowiakiem wybraliśmy najbardziej oczywiste i obiecujące miejsce (jako że jeszcze z lotnią za granicę nie jeździliśmy). Zdecydowaliśmy się na Bassano del Grappa.

Jakiś czas później, już po powrocie, zdałem sobie sprawę, że ten wyjazd był jedną z lepszych decyzji, jakie można podjąć pod koniec polskiego sezonu. Mam nadzieję, że ta relacja zachęci wszystkich polskich lotniarzy do podróżowania i mnożenia w ten sposób pięknych chwil w powietrzu w okresie, kiedy w Polsce możliwe są tylko zlociki.


I Bezsenność, mgła i kilometry

Na początku była droga Warszawa–Leszno. Jakieś 400 km polskim asfaltem, z lotnią na dachu i pustą drabiną obok. Ta druga drabina przywiązana była cienkimi linkami, które przy prędkości 95 km/h wydawały niemiłosierne buczenie, wręcz wyły.

Po załadowaniu drugiej lotni ustał efekt buczenia, więc podróż była już trochę cichsza, może dlatego nie pamiętam jej ze szczegółami. Austriacki celnik, szarpiący nasze lotnie i odsyłający nas z kwitkiem; austriackie autostrady, kiedy puścił nas inny, najwyraźniej mniejszy służbista; wcześniej Czescy policjanci, chcący nie wiedzieć czemu, abyśmy odbyli jakąś „pokutę” za brak jakiegoś „listka”. Półsen i kilometry we mgle, która ciągnęła się od Sudetów aż po same Alpy.

 

Na miejsce dojechaliśmy w niedzielę wieczorem, 22 października. Nie powiem, że od razu odczułem jakąś wyraźną zmianę temperatury. Było trochę wilgotno, zmierzchało, było wręcz zimnawo. Za to na sercu zrobiło się ciepło prawie od razu – powitali nas rodacy paralotniarze, którzy przybyli w dwóch grupach, wraz z instruktorami (Marcinem Sokołem i Leszkiem Mańkowskim), wszystko to w niebagatelnej liczbie ponad 25 osób. Tylko pogoda... Podobno od ładnych paru dni około 700 m nad ziemią zalegała inwersja, w której do tego skraplała się większość wilgoci. Polepszenie pogody miało przyjść następnego dnia.

 

II Poniedziałek


Tymczasem przy lotniarskiej rampie wszyscy czekali. W wielkim skrócie: Rozłożyliśmy lotnie, posiedzieliśmy pięć godzin, po czym złożyliśmy je i zjechaliśmy na dół. Nie znając miejsca woleliśmy powstrzymać się od tego, co robili paralotniarze. Czekając sobie nawiązaliśmy za to znajomości z grupą szkolących się lotniarzy z Niemiec. Ośmiu kursantów, osiem lotni, duży bus (ach, kiedyż tak pięknie będzie w Polsce? Wierzę, że niedługo). W ciągu następnych dni, kiedy już się trochę rozpogodziło, Niemcy cały dzień wjeżdżali i zlatywali, pod kierunkiem bardzo sympatycznego instruktora Klausa. Raźniej się z nimi czuliśmy, a i pomogli nam nie raz.

A wieczorem było włoskie wino.










III Pierwszy lot

Udało się! We wtorek było nawet trochę słońca, a my wreszcie zobaczyliśmy lądowisko. Wiedzieliśmy, że coś się wreszcie wydarzy.

 

Hm... niektórzy zdziwią się zapewne, że nie opisuję plastycznie pochyłości rampy, kończącej się skokiem w przepaść... nieuchronnie zmuszającej pilota do startu, kiedy tylko postawi pierwszy krok... Cóż, nie opisuję jakie to było straszne, bo nie było. Rampa bardzo sympatyczna, o właściwej pochyłości, z miękkimi (acz trochę kolczastymi) krzaczkami pod spodem i po bokach. W trakcie naszej eskapady lądowała w tych krzaczkach jedna osoba, ze skutkiem żadnym. Mając za sobą ileś tam startów za wyciągarką, z różnymi przygodami, wolę już rampę.
Najbardziej zastanawialiśmy się, jak też wyglądać będzie lądowanie. Leciałem licząc się z tym, że może być ciężko i odszedłem od zbocza w miarę wysoko, żeby tylko nie zgubić z oczu lądowiska. Porobiłem kółka, a jak okazało się, że na mojej wysokości są jeszcze Jacek oraz glajt, założyłem lekką spiralę. Wolałem uniknąć niewyjaśnionych sytuacji na podejściu... Podejście, cóż... kilka ostrych zakrętów, a kiedy wydawało mi się, że końcówka skrzydła prawie dotyka dachu fabryki wyprostowałem... i ... jeszcze za wysoko?! Lądowanie miało miejsce daleeeko od hotelu. Oczywiście. Trudno, żeby piloci nizinni, nie „przesmarowali” o jakieś 200m na początek. Ale cóż to za problem.

 

 

 

 

 

 

 

Radość? Wielka! Pierwszy lot w takim miejscu dla mnie i Jacka i wszystko poszło gładko.

A wieczorem było włoskie wino.

 

IV Kłopoty

Owady we Włoszech są niby takie same, jak polskie. Niektóre mają żółte pasy i żądła. Ale dlaczego wywołują od razu wysypkę na całym ciele? Która prowadzi do konieczności połknięcia specjalnych leków? A te leki do spadku odporności na alkohol? Do bólu głowy na drugi dzień, okrutnego kaca, zmęczenia wszystkich mięśni i wrażenia, że chce się zarzygać cały świat, lub zwinąć się w kłębek i zarzygać samego siebie...

Nie wiem. W każdym razie w moim wypadku wszystko to miało miejsce. Użądliła mnie osa, no i wieczorne wino we wtorek plus leki przeciwhistaminowe zrobiły swoje.

Cała środa to jeden wielki ciąg przebudzeń po fazie względnego spokoju i leżenia z zamkniętymi oczami. Trzeba było jednak przynajmniej zlecieć. I zleciałem. Jacek oczywiście też. Ale jego głowa nie przypominała wtedy porcelany. Lot tego dnia był jednak takim wysiłkiem, że odpuściłem sobie wszystko inne.

Wieczorem grzecznie poszliśmy spać. Podobnie obie brygady paralotniowe. W końcu też dzień wcześniej pili. A jakże, włoskie wino.

Była w tym wszystkim jedna iskierka radości. Nie powiem teraz, jak i dlaczego, ale kładąc się do namiotu wiedziałem, że następny dzień będzie jednym z piękniejszych. Kto wie... może nawet w całym życiu?

 

V Najpiękniejszy dzień

 

Zdrowie i chęć do życia wróciły, jak to zazwyczaj, ze zdwojoną siłą. Pojechaliśmy przeszło 600 m wyżej, na szczyt o nazwie Cima – zaraz obok Mauzoleum na Monte Grappa (dziękuję Ci Zbyszku Gotkiewiczu, za ten pomysł). Widok, jaki nas przywitał, był jednym z piękniejszych, jakie człowiek może w życiu zobaczyć. Morze chmur... pod nogami, oświetlone jasnym, niczym niezakłóconym słońcem. Jak na niższych startowiskach chodziliśmy okutani w polary, tak na Cimie szybko rozebraliśmy się do podkoszulków. Było pięknie i wspaniale. Tylko jeden problem – grupa paralotniarzy z Niemiec określiła go jasno – jeśli drugi wariat wystartuje gdzieś poniżej w te chmury i na raz znajdziesz się z nim w tym mleku, to się rozwalicie. Po czym zwinęli manatki i odjechali. Zadali przy okazji pytanie, czy wiemy, jak gruba jest pokrywa pod naszymi nogami, i standardowo, czy się nie boimy. W gruncie rzeczy wiedzieliśmy, kto lata z niższych startowisk, mieliśmy też swoje szacunki co do grubości chmur, ale tak na 100 % odpowiedzieć? Życzyli nam szczęścia.

Nie wzruszało mnie to specjalnie. W swojej skromności (hehe) szacowałem, że większą szansę na zderzenie w powietrzu ma się w Bassano wtedy, kiedy wszystko widać i jest termika.

 

Pozostawał tylko jeden problem: zachowanie lotni w chmurach. Jak zapewne wszyscy wiedzą, lotnia nie jest układem samostabilnym. Nie przechodzi po podniesieniu rąk w lot ustalony prostoliniowy, zatem kiedy już nieuchronnie traci się orientację, trzeba polegać jedynie na przymocowanym do ramienia GPS-ie. W życiu tego nie robiłem. A wizja wyłaniających się przede mną z chmurnego mleka skał nie dawała mi spokoju.

Ale znowu wsparli nas koledzy. Nasi drodzy Krajanie, poruszający się w powietrzu na paralotniach. Dwaj z nich dali nam przykład, odważnie startując, a potem zanurzając się w białe morze. Wysondowali, że pokrywa ma około 200m grubości. Czyli tak naprawdę niewiele. Wystartowałem. Całe następne 20 minut, to zbiór najczystszych estetycznych wrażeń, o jakich może pomarzyć człowiek. Trochę trzęsło w chmurach, ale lot na GPS okazał się w miarę łatwy. Wystarczyło patrzeć się tylko na jego tarczę. A uczucie, kiedy nagle wyłania się ziemia... Kurczę, to tak, jakby ktoś wrócił Ci na nowo wzrok, a z nim życie.

VI Kłopoty po raz wtóry

Wiem, może nie powinienem był tego robić, ale dzień wcześniej lecząc kaca obiecałem sobie, że już teraz bezwzględnie na pierwszym miejscu stawiał będę latanie. Nie byliśmy pewni, czy zdążymy, ale bardzo nalegałem, żeby przelecieć się przynajmniej jeszcze jeden raz tego dnia. Dojechaliśmy na Cimę trochę późno, przywitani lekko już pomarańczowym słońcem oświetlającym morze mleka. Już nie wiało w twarz, tylko pod kątem 90 stopni. Z minuty na minutę coraz bardziej w plecy. Zaczynał się wieczorny spływ...

Jacek startujący przede mną, nie zdołał ubiec lotni, potknął się, zsunął kawałek... i zatrzymał nad samą krawędzią 30–metrowej przepaści. Wolę nie myśleć, co byłoby, gdyby potknął się o krok później... Niefortunnie złamał poprzeczkę sterownicy, której to rurki nie mieliśmy w zapasie. Przyznać się trzeba... złamał mi również „ducha bojowego”. Ale niestety musiałem zlecieć. Nasz samochód już zjechał, a komórki nie miały zasięgu. Byliśmy na tym szczycie pozostawieni sami sobie. Oczywiście mogliśmy zejść na własnych nogach, ale trochę jeszcze w ramach walki z własną psychiką, zdecydowałem się spróbować polecieć. Startowałem z duszą na ramieniu, ale udało się. Lot piękny, choć trochę samotny...

Pozostało tylko wylądować, pobiec do samochodu i wjechać na górę, wziąć lotnię i Jacka.

Była czwartkowa noc, kiedy wracaliśmy na camping. Niebo było pełne gwiazd. Już dawno takiego nie widziałem...

VII Dużo latania i powrót

Po tym wydarzeniu siłą rzeczy nastąpił w naszym teamie podział: jeden prowadził samochód, drugi latał. W ten sposób w ciągu jednego dnia – piątku - zrobiłem trzy zloty – jeden jeszcze widokowy z Cimy, zaś pozostałe z rampy lotniowej. Powoli zaczynało mnie wkurzać, że pogoda ciągle pozostaje bezczelnie inwersyjna. W sumie, jedyny plus, że poćwiczyłem lądowania. Hm... i integrację ze środowiskiem paralotniarskim, ale to już później tego dnia.

Wszakże wieczorem było wino.

Sobota, ostatni dzień pobytu w Bassano. Pogoda wreszcie się poprawiła i w powietrzu pojawiły się małe „strzały” jesiennej termiki. Słońce przebudziło kolorowe motyle i zaczął się taniec. Obserwowałem go pierwszy raz w życiu. Nigdy nie widziałem tylu paralotni na raz w powietrzu, było to więc niesamowite wrażenie. Wystartowałem przed 12 i prawie natychmiast odkryłem, że z tym lataniem przy zboczu góry jest jakoś... dziwnie. Inaczej niż na nizinach. Trudno było utrzymać noszenie, do tego dość często zmieniały się miejsca jego występowania... Bardzo trudno. Nie wiem, czy zdołałem przedłużyć sobie lot choćby o 10 minut... Natomiast bardzo dużo się nauczyłem o lataniu w tłoku, o złudzeniach optycznych, o konieczności dynamicznego i szybkiego podejmowania decyzji, kiedy się już trafi w noszenie.

Jeszcze jeden lot – tym razem już wyraźnie dłuższy. I mogłem uznać, że latanie się zakończyło. Wpakowaliśmy się do samochodu w sobotę wieczorem, wioząc do Polski jakieś 20 litrów włoskiego wina. Długo się jechało. Z lekką świadomością, że za plecami pozostaje miejsce magiczne.

 Krajobraz gór, lot w nowych, wymagających warunkach, rzesza kolegów w powietrzu i wreszcie atmosfera tego miejsca... Udał się nam ten wyjazd. Dwa niewątpliwe minusy to brak dobrych warunków oraz połamanie lotni Jacka... Ale ogólnie myślę, że zdobyliśmy wspaniałe doświadczenie. Jak pokazali Niemcy, latanie w Bassano może być świetną zabawą dla zupełnie niedoświadczonych lotniarzy (kilku z nich zaczęło przygodę z lotniami 5 dni wcześniej!). Dla bardziej doświadczonych Bassano oferuje latanie na odpowiednio wyższym poziomie skomplikowania: trzeba się zagłębić w tłum i szukać noszeń. Jeśli się uda w przyszłym roku na wiosnę wyjechać... zebrać trochę więcej ludzi... jestem pewien, że będzie wspaniale.