Z opowiadań PULSARA...
Lot nad jeziorem
Opowiem wam dzisiaj historię związaną z moim lataniem na motolotni, która o mało nie zakończyła się dla mnie tragicznie, albo co najmniej źle.
A więc jest początek lat 90-tych ubiegłego wieku. Dzisiaj już nie pamiętam, kto z kolegów załatwił z ówczesnym dyrektorem dużej stadniny koni w Ochabach dużą łąkę, z której zrobiliśmy sobie bardzo wygodne lotnisko.
Miejscowość Ochaby położona przy bardzo ruchliwej trasie Katowice-Skoczów-Ustroń-Wisła.Po starcie po lewej stronie drogi rozpościerała się cudowna panorama Beskidów, ze znanymi nam doskonale szczytami. Przecież prawie wszystkie przez nas oblatane na przestrzeni tych kilkunastu lat, kiedy wyłącznie lataliśmy na lotniach. Po prawej stronie - jak na dłoni Skoczów, miasto Zdzisia Sznapki, dalej na zachód - Cieszyn. Często będąc nad Cieszynem nie wiedzieliśmy, czy to polski Cieszyn czy już jesteśmy poza granicami kraju. Gdyby to było kilka lat wcześniej, dawno by bezpieka nas wszystkich wsadziła do ciupy.
W stronę przeciwną, czyli w stronę Katowic, to kraina stawów hodowlanych, a więc Goczałkowice, - tam się można było pogubić. Lataliśmy na tak zwanego nosa. Przed startem na mapie zapamiętywało się znaki charakterystyczne i w powietrze. Choć często na mapie co innego, a w terenie co innego. Trudno było o dobrą mapę, z przyrządów nawigacyjnych - to tylko busola, często nie skompensowana, a więc bezużyteczna. Jak się człowiek zgubił, a paliwa było mało i nie bardzo było wiadomo, w którą stronę do domu, to w tej krainie stawów szukało się bardzo długiego jeziora Goczałkowickiego (17 km). Ono podprowadzało w prawie już znane okolice.
Jezioro Goczałkowickie - i tu zaczyna się historyjka. Sztucznie wybudowany zbiornik wody pitnej dla aglomeracji śląskiej. Pamiętam, jak w latach 70-tych ówczesne władze partyjne z wojewódzkiego komitetu PZPR w Katowicach zapewniały Tow. Gierka, że uczynią wszystko co w ich mocy, żeby ta inwestycja pt. "Czysta Woda Dla Śląska" była oddana na Święto Odrodzenia Polski (22 lipca). Oczywiście, - jak mogło być inaczej -, towarzysze dotrzymali słowa, a że zalali wodą miejscowy cmentarz, kto by tym się przejmował. Wyszło to w 1997r. podczas tej wielkiej powodzi - trumny sobie pływały po jeziorze Goczałkowickim hihi TAKIE CZASY. No ale - jak to się mówi - dość polityki.
Jest 5. rano, wstajemy wcześnie, bo wiadomo: w powietrzu spokojnie, nie rzuca. Tankujemy nasze latadła do pełna (35 litrów). Zapowiada się długi, 3-godzinny lot. Jest piękny letni poranek, jesteśmy spragnieni latania, (obowiązki rodzinne, praca zawodowa itd.). W planie lotu dużo miejsc do odwiedzenia w promieniu 50 km.
Umawiam się z kolegą, ponieważ lepiej zna teren, będzie prowadził i gdybyśmy się rozłączyli, to o godzinie X spotykamy się nad uzdrowiskiem Goczałkowickim i razem już jeziorem lecimy na nasze lądowisko w Ochabach. Wtedy jeszcze nie miałem radiostacji pokładowej, choć razem z kol. Micińskim ukończyliśmy kilkudniowy kurs w Warszawie na Bemowie w 1989r., zdobywając certyfikat radiooperatora pokładowego, uprawniający nas do pracy na pasmach lotniczych.
Lot przebiega spokojnie (o ile można go nazwać spokojnym).
W pewnej chwili kolega pokazuje coś palcem na dole, jednocześnie ostro pikując, - jak przystało na prawoskrzydłowego. Ja za nim, schodzimy na 20 metrów, bo okazuje się, że pod nami obóz harcerski. A że dochodziła godzina 6 rano, rozpoczynamy zuchom pobudkę. Cośmy tam wyczyniali, to dzisiaj strach pomyśleć. Budziliśmy gospodarzy po wioskach i chyba niejedna kura na podwórzu, przestraszona na śmierć, już gospodarzom jajek nie zniesie. Nigdy nie zapomnę kozy, która spokojnie pasła się na podwórzu. Tak ją przestraszyłem, pikując na 5 metrów, że biedna w panice skoczyła przez otwarte okno do pokoju. Oj gdyby ludzie mieli telefony wtedy.
Nie minie 20 minut, jak za te wygłupy zapłacę. Jesteśmy już ponad 2 godziny w powietrzu, patrzę na mój wskaźnik paliwa, do lotniska 25 km. Pokazuje koledze - do domu. Ostatni punkt programu - dolatujemy do jeziora, schodzimy na 3-4m nad taflę i już środkiem koryta lecimy prosto do naszego lotniska. Spoglądam na prędkościomierz - 90km/godz. Zaczynam się denerwować, bo coś mało paliwa, - to przez te wygłupy. Zagapiłem się na wskaźnik paliwa i nie widzę kolegi, gdzieś go jeszcze poniosło. W oddali widzę już zbliżający się brzeg jeziora i budynki zabudowań gospodarskich, nad którymi trzeba przejść. W chwili kiedy chcę przejść na wznoszenie, do moich uszu dociera gwałtowny huk, jak by mi ktoś koło ucha z największej armaty wystrzelił. Zdrętwiałem, ze strachu instynktownie obracam się do tyłu, bo huk nie ustępuje. Tłumik widzę wisi ucięty i dynda przy samym pracującym śmigle. Jestem spanikowany, jak tłumik wjedzie w śmigło, to będzie naprawdę źle. Cholera, jak stracę śmigło, to się rozkwaszę na zabudowaniach gospodarskich. Myśli kłębią się pod kaskiem. Myślę: wyłączyć silnik i wodować? Odrzucam tę myśl, - przy tej prędkości to śmierć w wodzie. 50 metrów do brzegu, przechodzę delikatnie na wznoszenie, a ponieważ nieszczęścia chodzą parami, to dopiero teraz czeka mnie to najgorsze.
Otóż jestem na wznoszeniu, mijam z ogromnym hukiem brzeg jeziora i gęste szuwary, jestem gdzieś na 8 metrach, jak w powietrze podnoszą się dziesiątki kaczek, potężnych łabędzi i innego ptactwa wodnego. I ja w to wszystko wjeżdżam z prędkością 90 km/godz. W oka mgnieniu dociera do mnie myśl: JESTEŚ NAJWIĘKSZYM IDIOTĄ!!!!!! Uderzenia są tak silne i tak szybkie, ze zgłupiałem totalnie. Czuje ogromy ból w lewej nodze, oberwałem jakimś ptakiem. Na chwilę zamiera praca silnika, jednocześnie czuje potężne uderzenie w silnik w śmigło i widzę kątem oka, jak potężny ptak ma zrobione błyskawiczne harakiri. Sypie się pierze, jestem cały biały, boli mnie noga i ramię, zasłoniłem ramieniem twarz. Trwało to wszystko sekundy, ale dostałem solidną nauczkę za zlekceważenie podstawowych zasad zachowania się w powietrzu i nad zbiornikami wodnymi. Po 10 minutach ląduję zdenerwowany, totalnie wystraszony, obolały. Kilka godzin dochodzę do siebie.
Bilans: Prawe ramię, w które oberwałem do dzisiaj pobolewa, lewa noga długo bolała. Motolotnia - na skrzydle zerwane wszystkie linki antyflaterowe, kilka dziur w pokryciu, końcówki śmigła uszkodzone, jedna z pomp paliwa urwana (miałem 2 pompy pracujące), wykrzywiona prawa goleń podwozia.
Taka oto spotkała mnie przygoda podczas tego lotu.
Pozdrawiam wszystkich. PULSAR