Witam serdecznie.
Dawno nie pisałem nic na naszym forum jakoś moja motywacja gdzieś się ulotniła. Żeby rejestrować słowem pisanym dla potomnych, to co moje pokolenie w tych czasach lat 80-tych ubiegłego wieku wyszło,już z lotniarskich pieleszy i coraz śmielej sobie poczynało w powietrzu. Nie mogę zdradzić, kto mnie zmotywował,że chwyciłem za pióro[czytaj za klawiaturę],żeby popełnić tego posta. Ale, jak by co, to piersza litera na A a ostatnia i
No i długa rozmowa na "skype" z Krzysiem Grzybem, bo On tam za wielką wodą, a ja tu. Wspominkom nie, było konca. To tyle tytułem wstępu. Tematem mojego opowiadania będzie "Jak Czupel Policzył Mi Żebra". A więc jest środek lat 80-tych, niedziela, dzień pochmurny. Pod naszym lotniowym hangarem liczna grupa pilotów. Stoimy i naradzamy się co robić, bo na "Żarze" czysty wschód a dodatkowo wieje jak cholera w porywach 20m/sek. Ktoś z grona kolegów rzucił hasło "Czupel", bo jechać na "Czantorię" do Ustronia jest już zbyt pużno. Koledzy pukają się w czoło "Czupel" chm przy takiej wichurze odpuszczają. Z tej grupy czterech odważnych decyduje się jednak na "Czupel". W tej grupie Staszek Piwowar, Michał Ornatkiewicz, Janusz Karasiewicz, no i ja. Miciniak podwozi nas kawałek naszym sekcyjnym "Ułazem" bo dalej już drogi nie ma i bardzo stromo. Każdy ładuje na swoje plecy cały szpej z lotnią na czele i jazda zdobywać szczyt "Czupla". Prawie 40 kg na grzbiecie. Co chwilę słychać z grupy przekleństwa ,kto wpadł na taki debilny pomysł? z tym "Czuplem". Wreszcie docieramy na sam szczyt spoceni i umordowani a tam wieje jak cholera. Najgorsze są te bardzo silne podmuchy. Jest gorzej niż myśleliśmy. Leżymy w krzakach jagód, odpoczywamy naradzamy się co robić. Jedni chcą pakować cały majdan i znosić go na dół, inni lecieć. Ani jedno ani drugie nie uśmiecha się nam. Podejmujemy decyzje z duszą na ramieniu - lecimy. Szybko się rozkładamy. Pierwszym gotowym do startu jest Staszek Piwowar. Obserwujemy jego start. Szok, po
sekundzie od startu potężny kop do góry, by w następnej wbić go prawie do lasu. Potężny rotor trzyma. Pokrycie jego lotni dudni od profili, które łomocą o dźwigary. Istny jazgot. O matko!!!!!! jąknołem na głos, bo takiego czegoś to jeszcze nie widziałem. Przeszedł przeż te diabelskie rotory. Następny Ornatkiewicz. Ukradkiem spoglądam na niego. Zastanawiam się czy też ma spocone ręce i zmarszczoną skórę w miejscu, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. Startuje i sytuacja powtarza się jota w jotę. Udało się, przeszedł, choć to wyglądało tak nieciekawie, że szkoda gadać. Moja kolej. Jjestem już podpięty i przenoszę mojego "Kaniona Brawo" na ścieżkę startową wydeptaną w krzakach jagód ,chyba przez miejscowych ,którzy tak skracają sobie drogę do Bielska. W chwili, kiedy przenoszę lotnie moment nieuwagi i potężny podmuch wiatru wyrzuca mnie w powietrze. Sterownicy nie żdążyłem złapać odjechała daleko do przodu jestem gdzieś na 8-10m kiedy silny podmuch na chwilę ustępuje mój "Kanion" stoi w powietrzu i czeka,jak by chciał powiedzieć no wielki pilocie, może byś żrobił coś z tą sterownicą zebym mógł wreszcie odlecieć. Łapię za linki, zeby ściągnąć do siebie sterownice, ale następny silny podmuch mi to uniemożliwia. Rzucą mną, jak kukiełką. Wobec tego mój "Kanion" musiał się chyba zdenerwować, no bo ileż można łamać odwieczne prawa fizyki. Lewe skrzydło gwałtownie pikuje w kierunku gleby za nim w tym samym kierunku dziub a ja, już wiszę do góry nogami. Tam gdzie powinny być nogi jest teraz głowa. Już wiedziałem, że za sekundę zobaczę bramy niebieskie i na pewno wszystkich świętych i aniołki i gwiazdki - pełny katalog. Zdrowo przydzwoniłem w glebę
Co prawda bram niebieskich nie zobaczyłem ani wszystkich świętych ,ale kontakt z gwiazdami to miałem bardzo długo
zapewniony. Kiedy przejął mnie w swoje ręce chirurg to okażało się, że wielki pilot, hi. hi. , ma złamany lewy obojczyk, lewy bark, 4żebra też z lewej strony i żeby było ciekawiej to jeszcze uszkodzona przepona.
Nałożyli na mnie kilkanaście kg. gipsu i już jako mumia mogłem straszyć ludzi
Żona złośliwie no to, teraż nareście będziesz w domu. Na drugi dzień po zdarzeniu w szpitalu dowiedziałem się, że 4-ty z naszego timu kamikadze, Janusz Karasiewicz, też nie chciał być gorszy i wystartował po mnie. Rotor szybko rzucił go w las nic mu się nie stało, poza podrapaną buźką i zranioną dumą. Po 3 miesiącach byłem, jako tako wyremontowany i mogłem wrócić do latania. Taką o to przygodę przeżyłem podczas 5-tego startu ze szczytu Czupla. Będąc co jakiś czas na Żarze spoglądam na doskonale widoczną polanę na szczycie "Czupla", gdzie przed laty o mały włos nie zobaczyłem bramy niebieskiej.
Ps.w następnym pośćie przybliżę wam sylwetkę Zdzisia Sznapki, który w tamtych czasach odegrał olbrzymią rolę w rozwoju polskiego lotniarstwa. Pulsar